sobota, 23 maja 2009

Der Spiegel - Die Komplizen Hitlers europäische Helfer beim Judenmord - wersja polska

Ciemny kontynent - niemieccy zbrodniarze i ich pomocnicy

Orig. title: Die Komplizen Hitlers europäische Helfer beim Judenmord
Author: Georg Bönisch, Jan Friedmann, Cordula Meyer, Michael Sontheimer, Klaus Wiegrefe
Published: Der Spiegel - 18-05-2009; polskie tłumaczenie "Gazeta Wyborcza/Świąteczna" 23-05-2009

Był już raz tutaj, w kraju sprawców. I tutaj przeżył załamanie się tego kraju. Wtedy liczył 25 lat, na imię miał Iwan, jeszcze nie John.
Iwan Demianiuk na krótko przed końcem wojny służył jako wartownik w KZ Flossenburg, odkomenderowany z obozu zagłady w Sobiborze w dzisiejszej Polsce, jednego z mrocznych miejsc historii. Był Ukraińcem, należał do oddziału "Trawniki", jak nazywano tych 5 tys. ludzi, którzy pomagali reżimowi hitlerowskiemu w zarządzonej przez państwo zbrodni tysiąclecia - wyniszczeniu wszystkich Żydów Europy, "ostatecznym rozwiązaniu".
Był przy tym, choć tylko całkiem na dole.
Przez siedem lat przebywał w nowych Niemczech, zanim w 1952 r. na pokładzie statku "General Haan" wyruszył z żoną i córką z Bremerhaven do USA, gdzie przybrał imię John. Pozostawił za sobą okres, gdy był jednym z rozproszonych po Europie ludzi - rzekomo oderwany od ojczyzny, potrzebujący pomocy. Angloamerykańscy zwycięzcy minionej wojny nazywali takich jak on Displaced Persons , DP.
Dipis Demianiuk żył w Landshut i Ratyzbonie, zatrudniony przez US Army. W Ulm, Ellwangen, Bad Reichenhall - a w końcu w Feldafing nad jeziorem Starnberg. A ponieważ Feldafing leży w obszarze działania sądu krajowego w Monachium, siedzi on od czasu ekstradycji z USA w ubiegłym tygodniu w więzieniu Stadelheim, w izbie chorych w celi o powierzchni 24 m2, bardzo obszernej jak na więzienie.
Było to trwające miesiącami prawnicze przeciąganie liny, Demianiukiem zajmowały się sądy w Niemczech i wszystkie instancje jego długoletniej ojczyzny - USA. Telewizje pokazywały go jako rzekomo chorego, cierpiącego człowieka, odwołując się do współczucia widzów.
Gdy we wtorek minionego tygodnia ogłoszono nakaz aresztowania, "skinął tylko głową", jak mówi jego obrońca z urzędu, Günther Maull. Demianiuk wie, o co chodzi. Ciąży na nim oskarżenie: pomoc przy zamordowaniu co najmniej 29 tys. Żydów w Sobiborze; to, co czynił w Flossenburgu, nie ma już większego znaczenia. I tak będzie stało w akcie oskarżenia, który zostanie wkrótce sporządzony i nad którym obradować będzie ława przysięgłych jeszcze pod koniec lata - o ile Demianiuk ze względu na stan zdrowia będzie mógł uczestniczyć w procesie; w końcu zbliża się już do dziewięćdziesiątki.
Wystąpią świadkowie, lecz żaden z nich nie będzie w stanie rozpoznać sprawcy. Dowody znajdują się już tylko w aktach sprawy, a są to ciężkie dowody. Dwa razy, w latach 1949 i 1979, zmarły tymczasem członek oddziału "Trawniki" Ignatij Danilczenko oświadczył, że Demianiuk był "doświadczonym i sprawnym strażnikiem", który pędził Żydów do komory gazowej - "to była codzienna praca".

***

Demianiuk zawsze zaprzeczał temu wszystkiemu: nie był nigdy we Flossenburgu, nigdy nie był w Sobiborze, nigdy nie pędził ludzi do gazu. W swojej taktyce zaprzeczania nie różni się ten były Amerykanin od wielu innych oskarżonych, którzy po 1945 r. stanęli przed sądami. Ale nie ulega już wątpliwości, że ostatni wielki sąd nad zbrodniami hitlerowskimi na ziemi niemieckiej stanie się niezwykłym wydarzeniem.
Wraz z oskarżonym ujrzy opinia światowa przed obliczem wymiaru sprawiedliwości sprawców spoza Niemiec, a więc tych ludzi, którym dotychczas poświęcano zdumiewająco mało uwagi: ukraińskich żandarmów i łotewskich policjantów pomocniczych, rumuńskich żołnierzy i węgierskich kolejarzy. A także polskich chłopów, holenderskich urzędników, francuskich burmistrzów, norweskich ministrów, włoskich żołnierzy - oni wszyscy uczestniczyli w zbrodni jako takiej, w Holocauście.
Tacy eksperci, jak Dieter Pohl z Instytutu Historii oceniają liczbę nie-Niemców, którzy "przygotowywali, realizowali i wspierali" akcje eksterminacyjne na ponad 200 tys. - mniej więcej tyle samo, co Niemców i Austriaków. A często nie ustępowali oni w okrucieństwie zbirom Hitlera.
Oto jeden tylko przykład: 27 czerwca 1941 r. pułkownik z grupy wojsk "Północ" przejeżdżał obok stacji paliwowej w litewskim Kownie, którą otaczał gęsty tłum. Usłyszał oklaski, okrzyki "brawo!". Matki podnosiły swoje dzieci, aby też mogły zobaczyć. Oficer podszedł bliżej. Później opisał to, co zobaczył:
"Na betonowym podjeździe stał jasnowłosy 25-letni mężczyzna średniego wzrostu, wsparty na sięgającym mu do piersi grubym kiju grubości ramienia. U jego stóp leżało 15-20 martwych lub umierających ludzi. Z gumowego węża ciekła woda i spłukiwała krew do kratki ściekowej".
Dalej oficer relacjonuje: "Parę kroków za nim stało około 20 mężczyzn, którzy - pod strażą kilku uzbrojonych cywilów - czekali w milczącej pokorze na swą okrutną egzekucję. Na skinienie podszedł w milczeniu następny i został zakatowany kijem, przy czym każdemu ciosowi towarzyszyły entuzjastyczne okrzyki gapiów".
Gdy wszyscy leżeli martwi na ziemi, jasnowłosy morderca stanął na stosie ciał i zagrał na harmonii. Widzowie zaśpiewali hymn litewski, jak gdyby mordercza orgia stała się wydarzeniem narodowym.
Jak mogło się coś takiego wydarzyć? To pytanie kieruje się od dawna nie tylko pod adresem Niemców, których centralna rola w tych okropnościach pozostaje niezaprzeczalna - ale też pod adresem sprawców ze wszystkich krajów.
Co skłoniło rumuńskiego dyktatora Iona Antonescu i jego generałów, żołnierzy, urzędników, chłopów do tego, aby zamordować 200 tys. (a może dwakroć więcej) Żydów - "z własnej inicjatywy", jak to sformułował historyk Armin Heinen. Czym można wyjaśnić, że bałtyckie szwadrony śmierci z niemieckiego rozkazu popełniały zbrodnie w Łotwie, Litwie, Białorusi i Ukrainie?
I dlaczego niemieckim grupom zadaniowym (Einsatzgruppen) tak łatwo udawało się między Warszawą a Mińskiem Białoruskim zachęcić nieżydowską ludność do pogromów?

***

Nie ulega wątpliwości, że bez Hitlera, szefa SS Himmlera i wielu, wielu innych Niemców nigdy nie doszłoby do Holocaustu. Pewne jest jednak także, że "Niemcy sami nie byliby w stanie dokonać wielomilionowej zbrodni na Żydach" - jak stwierdził hamburski historyk Michael Wildt.
Jest to wniosek, nigdy nie zakwestionowany przez wielu ocalonych. Gdy w Monachium w 1947 r. zebrał się związek ocalonych Żydów litewskich, ogłosili oni rezolucję pod jednoznacznym tytułem: "O winie szerokiego odłamu litewskiego społeczeństwa w wymordowaniu litewskich Żydów".
W "Trzeciej Rzeszy" ze sprawnie działającą administracją Żydzi byli od lat zewidencjonowani. Ale na obszarach zajętych przez Wehrmacht oprawcy Hitlera potrzebowali informacji. W Holandii np. pracownicy urzędów meldunkowych zadali sobie wiele trudu, by sporządzić dokładne "rejestry Żydów".
I jak mogłyby SS i policja w wielonarodowych miastach Europy wschodniej rozpoznać Żydów bez pomocy miejscowej ludności? Tylko nieliczni Niemcy potrafiliby "rozpoznać Żyda wśród tłumu miejscowych", jak wspomina Thomas Blatt, ocalony z Sobiboru, który pragnie wystąpić jako oskarżyciel pomocniczy w procesie przeciw Demianiukowi.
Blatt był wówczas młodzieńcem o jasnych włosach i usiłował w rodzinnej Izbicy uchodzić za dziecko chrześcijańskie. Nie nosił żółtej gwiazdy Dawida i zachowywał się z pewnością siebie nawet w spotkaniu z mundurowymi. Lecz został wielokrotnie zdradzony - Niemcy płacili denuncjatorom - i umknął tylko dzięki niezwykłemu szczęściu.
Donosicielstwo było w Polsce tak powszechne, że na płatnych donosicieli ukuto słowo "szmalcownik". Bardzo często sprawcy znali swoje ofiary. I podczas gdy Francuzi, Holendrzy i Belgowie mogli się łudzić, że deportowani z Paryża, Rotterdamu lub Brukseli Żydzi jakoś się na Wschodzie urządzą, między Wisłą i Bugiem było wiadomo, co czeka ludzi w Auschwitz lub Treblince.
Nie ulega wątpliwości, że bez trudu można też znaleźć przykłady zaprzeczające tym faktom. Wysoki oficer Grupy Zadaniowej C (odpowiedzialnej za zamordowanie ponad 100 tys. osób) uskarżał się, że Ukraińcom "obcy jest jednoznaczny antysemityzm z powodów rasowych lub ideologicznych". Stwierdził: "Dla prześladowania Żydów brak jest przywódców i energii duchowej".
Jak pokazuje niedawno sfilmowana autobiografia krytyka literackiego Marcelego Reicha-Ranickiego, przetrwał on okres okupacji na peryferiach Warszawy, gdyż polski zecer zaryzykował wszystko, ukrywając go wraz z żoną. Rodzice i brat Ranickiego nie mieli tyle szczęścia. Historyk Feliks Tych ocenia liczbę Polaków, którzy - bezinteresownie - ratowali Żydów, na 125 tys.

***

Ale czego dowodzą takie przykłady poza stwierdzeniem, że sprawcy stanowili znikomą mniejszość danych społeczeństw?
Niemcy byli zmuszeni do korzystania z pomocy tej właśnie mniejszości, ponieważ SS, policji i Wehrmachtowi brakowało ludzi, aby przeczesać rozległe obszary, na których hitlerowskie władze zamierzały wytępić wszystkich Żydów. Chodziło przecież o to, aby na ogrmnej przestrzeni - między Kanałem la Manche i Kaukazem - pochwycić i wywieźć do obozów zagłady wszystkie ofiary lub zamordować je na miejscu, zapobiegać ucieczkom, kopać doły na groby masowe i na koniec dokonać krwawych zbrodni.
Oczywiście tylko Hitler wraz z otoczeniem i Wehrmacht mogli wstrzymać Holocaust. Ale to nie umniejsza wagi argumentu, że gdyby nie było zagranicznych pomocników, mogłyby ocaleć setki tysięcy a może nawet miliony spośród około sześciu milionów zamordowanych Żydów.
Na wschodnioeuropejskich polach śmierci na każdego niemieckiego policjanta przypadało do dziesięciu miejscowych pomocników.
Podobnie wypadały proporcje w obozach zagłady. Co prawda nie w Auschwitz, obsługiwanym prawie wyłącznie przez Niemców, ale np. w Bełżcu (600 tys. ofiar), Treblince (900 tys.) lub właśnie w Sobiborze, gdzie działał Demianiuk. Garści członków SS pomagało około 120 oddziałów w rodzaju "Trawników".
Jak ocenia były więzień Blatt, bez nich Niemcy nigdy "nie uporaliby się" z zamordowaniem w Sobiborze 250 tys. ludzi. Ludzie z "Trawników" strzegli obozu, pędzili przybyłych Żydów z wagonów do ciężarówek, pałkami zaganiali do komór gazowych.

W obliczu trudnego do pojęcia rozmiaru zbrodni nasuwają się niepokojące pytania, które już przed laty postawił berliński historyk Götz Aly: czy w przypadku tzw. ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej nie chodzi może o "projekt europejski, którego nie da się wyjaśnić tylko specyficznymi przesłankami historii Niemiec"?
Nie ma jeszcze ostatecznego rozstrzygnięcia w sprawie europejskiego wymiaru Holocaustu i sześciu milionów pomordowanych Żydów. Dopiero późno - gdy zmarła już większość sprawców - Francuzi i Włosi zaczęli dogłębnie rozpracowywać tę część swojej historii; inni, jak Ukraińcy i Litwini, z trudem przystępują do tego zadania, albo - jak Rumuni, Węgrzy i Polacy - stoją jeszcze przed nim.

Nic dziwnego, że od 1945 r. ludność napadniętych przez Wehrmacht krajów uważała siebie i swoje spustoszone obszary za przedmiot agresji - co było oczywiste w obliczu hekatomby pomordowanych, pozostawionych przez "Trzecią Rzeszę". Tym boleśniej przychodzi się przyznać, że wielu współobywateli poszło niemieckim sprawcom na rękę.
W największym stopniu dotyczy to Łotyszy, u których według badań amerykańskiego historyka Raula Hilberga przypadała największa liczba sprawców w stosunku do liczby ludności. Na drugim końcu skali znaleźli się Duńczycy, którzy zostali uhonorowani w Yad Vashem kolektywnym wyróżnieniem. Gdy w 1943 r. miała zacząć się deportacja duńskich Żydów, znaczna część ludności pomagała im w ucieczce do Szwecji lub w ukryciu się prześladowanych przed niemieckimi siepaczami. Spośród 7,5 tys. duńskich Żydów przetrwało wojnę 98 proc., dla porównania - spośród holenderskich Żydów udało się to zaledwie 9 procentom.

Czy Holocaust nie stanowi dna nie tylko niemieckiej, "ale też europejskiej historii" - jak powiada Aly?

Istnieją fakty świadczące o nieniemieckich sprawcach i stoją one w sprzeczności z tym, co przez długi czas uchodziło za pewne stwierdzenie: że zagraniczni sprawcy wypełniali rozkazy pod przymusem. Oczywiście - miejscowi pomocnicy ryzykowali życiem, odmawiając spełnienia woli okupantów. Dotyczyło to jednostek policji i urzędników administracji na zachodzie Europy, jak również tworzonych na wschodzie Europy jednostek policji pomocniczej. Ale prawdą jest też fakt, ze w wielu miejscowościach ludzie dobrowolnie zgłaszali się do służby u Niemców albo wprost uczestniczyli w zbrodniach.
Stale twierdzono, że rządy sprzymierzonych z Hitlerem krajów nie miały innego wyboru, jak tylko wydać Żydów Niemcom. To też nie jest prawdą. Kraje bałkańskie wcześnie zrozumiały, jaką rangę przypisywał Hitler i jego dyplomaci "rozwiązaniu kwestii żydowskiej" - i starały się jak najdrożej sprzedać swoje współsprawstwo.
Uzasadnione wątpliwości mnożą się też w kwestii poglądu, że w przypadku sprawców chodziło głównie o sadystów. Gdyby tak było, dałoby się łatwo wykryć przypadki patologii. Tak jak w przypadku ponad 50 Litwinów, należących do mobilnej jednostki obersturmführera SS Joachima Hamanna.
Do pięciu razy na tydzień najeżdżali ci ludzie wsie, by mordować Żydów, łącznie 60 tys. ofiar. I za każdym razem wystarczyło parę skrzynek wódki, aby przełamać wahania morderców. Wieczorem jednostka wracała do Kowna - z reguły doszczętnie pijana - i chwaliła się w kantynie swoimi wyczynami.
Ale: żaden z tych Litwinów nie miał za sobą przeszłości kryminalnej; byli, jak sądzi historyk Knut Stang, "najzupełniej normalni".
Po wojnie prawie wszyscy mordercy wrócili do codziennych zajęć. Tak, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Także Demianiuk nigdy nie podpadł, ceniono go w Cleveland (Ohio) jako miłego kolegę i przyjaznego sąsiada.
Jak w przypadku niemieckich sprawców ("Spiegel" nr 11/2008) nie da się stwierdzić u tych współsprawców jednoznacznego typu osobowości - to szczególnie niepokojące stwierdzenie badaczy.
Wśród morderców spotyka się katolików i protestantów, pełnych radości życia mieszkańców południa Europy i chłodnych Bałtów, żarliwych prawicowych ekstremistów i oziębłych biurokratów, wyrafinowanych akademików i otępiałych proletariuszy.
Do nich zaliczał się też Viktor Arajs (1910-88), dyplomowany prawnik z chłopskiej rodziny łotewskiej, który na pewien czas przyłączył się do komunistów, a później z grupą tysiąca ludzi ciągnął przez kraje wschodniej Europy mordując na zlecenie hitlerowców. Albo Rumum Generaru, syn generała i komendant obozu w getcie Berad na dzisiejszej Ukrainie, który polecił przywiązać jedną ze swoich ofiar do motocykla i dał gazu.

***

A antysemityzm? W latach 30. przybywało jego zwolenników w całej Europie, ponieważ wstrząsy po I wojnie światowej i światowy kryzys gospodarczy odbierały ludziom spokój. Przede wszystkim w Europie Wschodniej narastała skłonność do czynienia z Żydów kozłów ofiarnych i do pozbywania się ich jako konkurentów na rynku pracy.
Na Węgrzech od schyłku lat 30. nie wolno było Żydom piastować stanowisk państwowych ani wykonywać licznych zawodów. Rumunia dobrowolnie przejęła niesławne ustawy norymberskie. W Polsce wiele uniwersytetów ograniczało de facto Żydom dostęp do studiów.
O rozmiarze niezależnej od Niemiec nienawiści do Żydów świadczy też to, że w Polsce po zakończeniu wojny w 1945 r. motłoch wymordował co najmniej 600, a być może nawet tysiące ocalonych z Holocaustu.
Tym niemniej wydaje się, że przynajmniej na wschodzie Europy najważniejszym czynnikiem stał się niepohamowany nacjonalizm. Wielu marzyło tam o państwach narodowych bez mniejszości. Wschodnioeuropejscy Żydzi byli tylko jedną z niepożądanych grup narodowych.
Podczas szalejącej II wojny światowej Chorwaci mordowali nie tylko Żydów, ale - i to w znacznie większej liczbie - Serbów. Polacy i Litwini napadali nawzajem na siebie. Rumuni likwidowali też Romów i Ukraińców.

Trudno jest ustalić szczegółowo, co motywowało poszczególnych ludzi do pozbawiania życia innych. Często zaślepienie nacjonalistyczne czy antysemityzm stanowiły tylko pozór. W Niemczech podczas wojny nikt nie musiał głodować, na wschodzie warunki życia były natomiast opłakane. "Dla Niemców 300 Żydów oznacza 300 wrogów ludzkości. Dla Litwinów jest to 300 par spodni, 300 par butów" - tak określił świadek tych czasów obecną tam powszechną żądzę przejmowania mienia ofiar.
Ale tak było i na wielką skalę: we Francji 96 proc. "zaryzowanych" przedsiębiorstw dostało się w ręce Francuzów. Rząd Węgier dzięki ściągniętym z Żydów haraczom mógł rozbudować system rentowy i powstrzymać inflację.

Czy takie stwierdzenia pozwalają wyjaśnić europejski wymiar Holocaustu? Czy w końcu dojdziemy do wniosku, że te okropności ostatecznie nie poddają się wyjaśnieniu?

Siepacze Hitlera od początku liczyli na pomoc miejscowej ludności. Reinhard Heydrich, szef centrali terrorystycznej Reichssicherheitshauptamt (Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy) dał wkraczającym na teren ZSRR w 1941 r. jednostkom polecenie, "aby w nowo zajmowanych obszarach nie stawiać przeszkód kręgom antykomunistycznym lub antysemickim w próbach samooczyszczania". Te "próby" należy "bez pozostawiania śladów inicjować, popierać, w razie potrzeby kierować we właściwą strone".
Zalecenie Heydricha odnosiło się do skrajnie prawicowych podziemnych ruchów na Ukrainie i w krajach bałtyckich, które miały zacząć działać wraz z pochodem Wehrmachtu. ZSRR okupował znaczne obszary Europy na mocy układu między Hitlerem i Stalinem z roku 1939.
Nie da się powiedzieć z całkowitą pewnością, jak ważne było w danym przypadku podżeganie przez Niemców. Przed i za frontem rozgrywały się latem 1941 r. straszliwe sceny, jak w polskim Jedwabnem.
Z nabitymi gwoździami pałkami i rurami około 40 Polaków-katolików zapędziło tam 10 lipca 1941 r. swoich żydowskich sąsiadów przed oczyma wszystkich zgromadzonych na rynek. Zmuszali ich do tańców, zamordowali niektórych na miejscu i zamknęli wszystkich pozostałych w stodole, która potem podpalili. Około 300 mężczyzn, kobiet i dzieci zginęło bez niczyjej pomocy.
Sprawa Jedwabnego ściągnęła na siebie w 2000 r. uwagę opinii światowej, gdy polski historyk Jan Tomasz Gross zbadał wydarzenia, a wielu Polaków oskarżyło go o kalanie własnego gniazda. Tymczasem inni polscy historycy potwierdzili w znacznym stopniu badania Grossa i zwrócili przy tym uwagę na cały region.
I tak wiadomo dziś dość dokładnie, co w 1941 r. uczyniło mieszkańców Jedwabnego i innych miejscowości mordercami. Czasami chodziło o pieniądze. Niektórzy sprawcy mieli widocznie długi u Żydów i chcieli się przestępczą drogą od nich uwolnić. Ale przede wszystkim chodziło w przypadku pogromów o wyimaginowaną zemstę.
Pogląd, że "ci" Żydzi tworzyli podstawę władzy radzieckiej, był szeroko rozpowszechniony, ponieważ komuniści pochodzenia żydowskiego byli okresowo nadreprezentowani w niektórych organach władzy. Sprawcy czynili "tych" Żydów odpowiedzialnymi za zbrodnie, które popełniły władze radzieckie w czasach okupacji wschodnich ziem polskich w latach 1939-41.
Stalinowska tajna policja NKWD w krajach bałtyckich, Polsce i na Ukrainie zastrzeliła lub wywiozła do Gułagu rzeczywistych lub tylko podejrzanych przeciwników władzy. Gdy wkroczyły wojska niemieckie, zastały między Bałtykiem i Karpatami poranione społeczeństwo - i nierzadko świeże groby masowe.
W galicyjskim Złoczowie ukryto ofiary NKWD w sadzie owocowym cytadeli - na kilka dni przed wkroczeniem jednostek niemieckich.
Maturzysta Szlomo Wołkowicz siedział właśnie z krewnym przy śniadaniu, gdy nadszedł eseman w towarzystwie Ukraińca: "Jesteście Żydami, nieprawdaż? To chodźcie z nami!".
Na górze w cytadeli musieli złoczowscy Żydzi wydobywać ofiary NKWD z wykopu i ładować na furmanki. Ukraińcy pochowali potem ciała ofiar na cmentarzu. Następnie zmusili Wołkowicza i pozostałych Żydów do zejścia do wykopu i zaczęli strzelać z broni maszynowej. Wołkowicz udał martwego i ocalał.
Tak wyglądała w wielu miejscowościach współpraca między Niemcami a Polakami, Ukraińcami i Bałtami.

To przede wszystkim członkowie rodzin ofiar NKWD i ocaleni więźniowie NKWD zachęcali do morderstw. Także litewscy i polscy kolaboranci - oczywiście, aby odwrócić uwagę od własnej przeszłości. A ponieważ Sowieci zlikwidowali lub wywieźli przede wszystkim przedwojenną inteligencję - burmistrzów, miejscowych polityków, oficerów - zabrakło moralnych autorytetów, które mogłyby powstrzymać motłoch.
Rozszerzanie się obszaru działań wojennych oznaczało jednocześnie radykalizację polityki zniszczenia, a to znowuż znaczyło: mordować za wszelką cenę!
Hitler zapewne nie zaplanował z góry Holocaustu, lecz wyszedł z założenia, że po błyskawicznym zwycięstwie nad ZSRR Żydów przesunie się na wschód. Na razie nie zajmowano się tym, co się miało tam dziać.

***

Na jesieni 1941 r. marsz na wschód uległ zahamowaniu i powstało pytanie, co ma się stać z ludźmi stłoczonymi w gettach, szczególnie w Polsce. Wielu gauleiterów, dowódców SS, kierowników administracji nalegało na "odżydzenie" zarządzanych terenów - a więc likwidację. Wkrótce rozpoczęła się budowa obozów zagłady, najpierw w Bełżcu, potem w Sobiborze i Treblince.
Pod kryptonimem "Akcja Reinhardt" krył się gigantyczny program zabijania, którego ofiarą padła większość polskich Żydów, ok. 1,75 miliona ludzi.
SS rekrutowało swoich pomocników szczególnie spośród Ukraińców i folksdojczów w obozach jenieckich, w których czerwonoarmiści jak Iwan Demianiuk mieli do wyboru: mordować dla Niemców lub samemu umrzeć z głodu. Potem dochodzili w coraz większym stopniu ochotnicy z zachodniej Ukrainy i Galicji.
Mężczyźni musieli podpisać deklarację, że nie należeli do organizacji komunistycznej i nie mieli żydowskich przodków. Potem w obozie w Trawnikach w dystrykcie lubelskim na terenie dawnej cukrowni szkolili się do zawodu morderców.
Teren obozu można i dziś zwiedzać. Fabryka trykotaży produkuje tam bieliznę. Stoi jeszcze wartownia i dom komendanta SS. W połowie 1943 r. stacjonowało w Trawnikach 3700 funkcjonariuszy, nosili najpierw czarno ufarbowane mundury Wojska Polskiego, potem ziemisto-brązowe, rzekomo z zasobów armii belgijskiej.
Szkolenie do Holocaustu trwało parę tygodni. Esesmani pokazywali nowicjuszom, jak się przeprowadza obławy i pilnuje więźniów - z udziałem żywych obiektów. Potem jednostki rozjeżdżały się po okolicznych miasteczkach i przemocą wypędzały Żydów z ich domów. W pobliskim lesie odbywały się egzekucje, co miało zapewnić lojalność rekrutów.
Początkowo zatrudniano "trawników" przy ochronie obiektów - mieli przede wszystkim chronić magazyny zaopatrzenia przed złodziejami i partyzantami. Potem niemieccy szefowie przydzielili ich do likwidacji gett we Lwowie i Lublinie, gdzie z bezwzględnym okrucieństwem uczestniczyli w spędzaniu żydowskich ofiar.
A w końcu - w obozach zagłady - działali pomocnicy zbrodni przez całą dobę, w ośmiogodzinnych zmianach. "Każdy wkraczał tam, gdzie był właśnie potrzebny" - mówił później oberscharführer SS. Wszystko "działało jak w zegarku".
Czy naprawdę wszystko? Badacze sądzą, że jedna trzecia "trawników" zdezerterowała mimo grożących kar. Niektórych kosztowało to życie.
A inni? Dlaczego nie próbowali uciec z maszyny śmierci? Dlaczego nie Demianiuk?
Czy, podobnie jak inni, uległ poczuciu "osiągnięcia całkowitego panowania nad innymi" (historyk Pohl). Czy to była nadzieja na zdobycie łupów? W Bełżcu i Sobiborze "trawnicy" prowadzili z mieszkańcami przyległych wiosek ożywiony handel zamienny albo chętnie odwiedzali miejscowe burdele. Płacili rzeczami, które zabierali więźniom.
Może chodziło o coś innego, jeszcze bardziej irytującego, głęboko tkwiącego w psychice wielu ludzi: wykonywanie poleceń autorytetów, nawet wtedy, gdy sumienie się temu sprzeciwia. A więc gotowość do posłuszeństwa, i to aż do ostateczności.
Aby wytłumaczyć takie zachowanie, amerykański psycholog Stanley Milgram przeprowadził wiele później, bo w roku 1961, wysoce interesujące doświadczenie: badanym osobom powierzono rolę "nauczycieli", którzy muszą przeprowadzić test na siedzącym w przyległym pokoju "uczniu". Chodziło o banalne zestawianie par wyrazów.
Gdyby "uczeń" dawał błędną odpowiedź, "nauczyciel" miał go karać coraz mocniejszymi impulsami elektrycznymi. Gdyby się opierał, "nauczyciel" miał go zmuszać do kontynuacji. I chociaż "nauczyciel" mógł słyszeć symulowany krzyk "ucznia", prawie dwie trzecie "nauczycieli" kontynuowało coraz dotkliwsze tortury aż do stanu, w którym można było mieć obawę o życie "ucznia".
Oburzający eksperyment, ale pod pewnym względem z pozornie uspokajającymi wynikami. Z założenia, że okrucieństwo da się wytłumaczyć przez mechanizm polecenia i posłuszeństwa, wynika odwrotny wniosek: bez rozkazu nie doszłoby do przestępstwa. W określonych układach wystarczy więc stworzyć wyłączony spod prawa obszar, aby stygmatyzować grupę osób. Nie-niemieccy sprawcy stali się w podobny sposób podatni na brutalną rzeczową racjonalność, którą sami hitlerowcy określali przebieg przestępstwa.
Dowodem na to stali się Rumuni z okolic Odessy nad Morzem Czarnym w czasie okupacji rumuńskiej. 350 tys. wygnanych z Rumunii Żydów przebywało tam mroźną zimą 1941/42 w gettach i obozach, ponieważ wskutek sytuacji na froncie zaniechano planu przemieszczenia ich dalej na wschód. Wkrótce zaczęły się epidemie. Należało coś uczynić.
Niemiecki doradca przedłożył propozycję, aby Żydów zwyczajnie wymordować. Rumuni przyjęli to, i "międzynarodowa brygada oprawców" (historyk Heinen) dokonała mordu na dziesiątkach tysięcy ofiar: rumuńscy żandarmi, ukraińscy policjanci, folksdojcze-milicjanci i miejscowi ochotnicy. Zamknęli starców i obłożnie chorych w stajniach, oblali benzyną i podpalili. Kto jeszcze mógł chodzić, tego pędzono do lasu, by go tam zastrzelić.

***

Dla narodowych socjalistów nie było już wtedy drogi odwrotu, nie chcieli też powrotu do tej cywilizacji, która miała dla nich już tylko pogardę i szyderstwo.
Wcielenie zła - tak widzieli tacy antysemici, jak Hitler lub Himmler, żydostwo, które należało unicestwić, i to jak najszybciej. "Za rok skończymy z żydowską wędrówką ludów; potem nikt już nie będzie wędrować" - obwieścił Himmler latem 1942 r.
"Wędrówka ludów" zaliczała się do tych kryptonimów, za którymi hitlerowcy usiłowali ukrywać swoje czyny.
Jednak nie cała Europa znajdowała się we władaniu Wehrmachtu. Poza "Trzecią Rzeszą" i okupowanymi obszarami potrzebowali Niemcy dla realizacji monstrualnych morderczych planów pomocy rządów z zagranicy - na zachodzie, południu i południowym wschodzie Europy.
Lecz dopóki wojska Hitlera zwyciężały, wydawało się, ze przyszłość należy do brunatnych hord. I tak długo dyplomaci Hitlera znajdowali wsparcie w pożądanym wymiarze, przede wszystkim u Słowaków i Chorwatów, którym dyktator podarował własne państewka.
Chorwaccy faszystowscy ustasze zorganizowali własne obozy koncentracyjne, w których Żydzi ginęli wskutek "tyfusu, głodu, zastrzelenia, tortur, utopienia, zakłucia lub ciosu młotkiem w głowę" (historyk Hilberg). Większość Żydów chorwackich zginęła z ręki Chorwatów.
Ministerstwo Spraw Zagranicznych Rzeszy zapytało uprzejmie władze w Zagrzebiu, co ma się stać z żyjącymi w Niemczech Żydami chorwackimi. Czy rząd pragnie sprowadzić ich do ojczyzny? Albo czy należy ich deportować? Rząd chorwacki okazał wdzięczność za ten "gest rządu niemieckiego" i wyraził zgodę na deportację.
Raul Hilberg, który poświęcił życie dokumentacji Holocaustu, widzi w tym działaniu perfidną strategię Niemców, którą wciągali rządy zagraniczne w kolaborację w masowym morderstwie. "Już wraz ze zgodą na śmierć jednej jedynej ofiary przekroczono próg" - argumentuje. Przekroczono masę krytyczną, "co zdecydowało o współudziale w przestępstwie". I mówi: "Morderca jednego jedynego człowieka jest zarazem mordercą tysięcy ludzi".
W końcu lipca 1942 r. nakazał chorwacki szef ds. bezpieczeństwa publicznego powszechną rejestrację Żydów. W niecałe dwa tygodnie później odjechał pierwszy pociąg specjalny Reichsbahn z Zagrzebia, wioząc 1200 Żydów do stacji końcowej Auschwitz.

***

W przypadku Włoch wydawało się, że antysemityzm nie zapuścił tam korzeni, lecz został odgórnie - ze względu na Niemców - narzucony. Dlatego nie było odosobnionym przypadkiem, że włoski komendant Mostaru (w dzisiejszej Bośni) odmówił wygnania Żydów z ich domostw, gdyż uznał, że takie akcje "są sprzeczne z honorem armii włoskiej". Nie ulega jednak wątpliwości, że marionetkowy rząd Mussoliniego w roku 1943 gorliwie uczestniczył w prześladowaniu Żydów włoskich. Ponad 9 tys. Żydów deportowano do obozów śmierci.
Narodowi socjaliści oczekiwali od wszystkich sprzymierzonych rządów przejęcia ich planów zagłady. Pierwszym krokiem miała być urzędowa definicja, kto jest Żydem, jak to "Trzecia Rzesza" ustaliła w rozporządzeniach wykonawczych do ustaw norymberskich. Po nich następował zakaz wykonywania zawodu, specjalne podatki, wywłaszczenia, pozbawienie środków do życia. A na koniec: uwięzienie, obóz koncentracyjny, pozbawienie życia.

Tak lub podobnie odbywało się to także na zachodzie Europy, w krajach okupowanych.

Wojska Hitlera na wiosnę 1940 r. przewaliły się w ciągu niewielu tygodni przez ziemie zachodnich sąsiadów Niemiec - przez Holandię, Belgię, Luksemburg i Francję. Część Francji pozostała na razie poza okupacją, tu przez lata rządził przychylny hitlerowcom rząd Vichy pod kierownictwem marszałka Pétaina. Zresztą Belgia była pierwszym okupowanym krajem zachodu Europy, który odesłał żydowskich uchodźców z Polski "pod pretekstem repatriacji", jak pisze historyczka Juliane Wetzel.
Tym niemniej cywilna administracja belgijska w miarę możliwości sprzeciwiała się okupantom. Flamandzcy ochotnicy SS zgrupowani w obozie przejściowym Mechelen okazali się natomiast szybko chętnymi pomocnikami w przeprowadzeniu Holocaustu. Byli chyba jeszcze bardziej nikczemni od niemieckich esesmanów - przypomina sobie berlińczyk Hans Cohn, który w 1939 r. osiadł w Belgii. "Bo oni się zaprzedali, a jeśli ktoś się zaprzedaje, staje się jeszcze gorszy od tych, którzy mu płacą".
Zamordowano około 29 tys. Żydów belgijskich, wśród nich co najmniej 1000 posiadających obywatelstwo belgijskie, niektórych zadenuncjowano za gotówkę. "Niemcy wszędzie mają szpicli", relacjonował Cohn, "płatnych szpicli".

***

I ta zasada donosicielstwa stała się regułą, także w Holandii i we Francji. Dokładnie tak, jak usłużne posłuszeństwo miejscowych władz, uczestniczących, a nie przeszkadzających w realizacji masowych morderstw. Ponadto obowiązywała wymówka, że nie domyślano się losu tych ludzi, że nie miano o tym pojęcia.
Tak mówili sprawcy zza biurka, chętni pomocnicy i oportuniści; i rzeczywiście właśnie we Francji często zaprzeczano istnieniu tej kategorii sprawców - bo tu utrzymywał się mit, jakoby cały naród zjednoczył się po bohatersku w "résistance", jak to sformułował generał de Gaulle, późniejszy prezydent Republiki.
Francja była zasadniczo podzielona: około trzech piątych kraju okupowały wojska hitlerowskie, południowa część pozostała do listopada 1942 r. poza okupacją - podlegała prawicowemu rządowi z siedzibą w Vichy. Pierwsza olbrzymia obława miała miejsce w połowie lipca w okupowanym Paryżu. Prawie 13 tys. Żydów nie mających francuskiego dowodu osobistego zabrano z mieszkań i spędzono razem - siłami miejscowej policji.
Co najmniej dwie trzecie wysłanych na śmierć Żydów były cudzoziemcami. Pozostałą jedną trzecią stanowili naturalizowani Francuzi, zasiedziali od lat obywatele, i urodzone na terytorium Francji dzieci np. Żydów-bezpaństwowców. Także te dzieci miały zostać "wspólnie odtransportowane do Rzeszy", "na wyraźne życzenie policji", jak zanotował w lipcu 1942 r. pewien obersturmführer SS. Malcy nie mieli stać się dla nikogo ciężarem. Celem prawie wszystkich pociągów był obóz w Auschwitz.
Specjalnie zorganizowana "Section anti-juive" mogła w okupowanej części Francji posługiwać się w realizacji zadań wszystkimi jednostkami policji; wielu urzędników, jak stwierdził politolog Alfred Grosser, było w stosunku do obywateli "przyjaznymi i rozsądnymi ludźmi". "Gdy wzywali kogoś na rozmowę, nie mogło to być niczym tragicznym. Oczywiście nikt nie pomyślał, że ci ludzie mogliby kogoś wydać w ręce Niemców".
Wydanie - oznaczało pewną śmierć. I oto zadbali też we Francji pod rządami Vichy francuscy cywile, żądni premii, wyznaczonej tam przez okupantów, aby wyśledzić "ukrytych lub zamaskowanych Żydów". Pieniądze "miały nie odgrywać żadnej roli", jak widniało w notatce szefa policji bezpieczeństwa, "propozycja: za Żyda 100 franków".
Wasale z Vichy początkowo też współpracowali sprawnie, u nich określono już od października 1940 status Żyda, dobrowolnie, bez nacisku Niemców. Lecz odmawiali stale wydawania francuskich Żydów w ręce hitlerowców, i tym przekreślili ostatecznie zaplanowany przez Niemców wielki program deportacji. Odtransportowano prawie 76 tys. ludzi, i tylko nieco ponad 3 proc. spośród nich przetrwało Holocaust. Nie wiadomo, ile ofiar wydano zdradziecko hitlerowcom.

***

W przypadku Holandii ustalono liczbę, która pozwala domyślać się rozmiarów donosicielstwa. Istniał tam urząd, który na polecenie władz hitlerowskich sporządzał listy mienia ukrywających się lub już deportowanych Żydów - jego współpracownicy polowali na ukrywających się ludzi.
Za każdego namierzonego Żyda "Urząd ewidencji mienia domowego", podlegający "Sztabowi operacyjnemu reichsleitera Rosenberga, głównej grupie roboczej Holandia", wypłacał 7,5 guldena (w przeliczeniu ok. 40 euro).
Publicysta Ad van Liempt po zbadaniu akt obliczył, że tylko od marca do czerwca 1943 r. w ten sposób wykryto ponad 6800 Żydów; w polowaniu uczestniczyły "jedno- lub wielokrotnie" co najmniej 54 osoby. "Dla większości z nich stanowiło to miesiącami główne zajęcie".
Ówczesny szef tej grupy, 33-letni Wim Henneicke, z zawodu ślusarz samochodowy, taksówkarz bez licencji, orientował się oczywiście znakomicie w amsterdamskim półświatku. Zbudował obszerną sieć informatorów, dostarczających mu pisemnie lub telefonicznie namiary na ukrywających się Żydów.
Około 100 tys. Żydów z Holandii zginęło w obozach koncentracyjnych - w stosunku do ogólnej liczby ludności żydowskiej znacznie więcej niż w Belgii lub Francji.
Ludzie pokroju Henneickego byli drobnymi profitentami przemiany ustrojowej; wielcy zarabiali miliony na wywłaszczeniach Żydów i na "aryzacji" - historyk ze Stuttgartu Gerhard Hirschfeld wymienia "banki holenderskie, handlowcy, muzea, nawet giełda amsterdamska".
Co prawda w przeciwieństwie do Francji po wojnie - jak pisze zespół autorski Dick de Mildt/Joggli Meihuizen - prawne rozliczenie z "kolaborantami politycznymi, wojskowymi i ekonomicznymi" odbywało się szybko i konsekwentnie. Latem 1945 r. ok. 100 tys. spośród nich znalazło się w 130 obozach dla internowanych, do 1951 r. 16 tys. stanęło przed obliczem sądu - i większość została skazana.

***

Demianiuk to inny rodzaj sprawcy, nie zalicza się ani do kolaborantów, ani do szmalcowników, ani do policjantów, którzy z dala od maszynerii śmierci uczestniczyli w wyniszczeniu żydostwa. Działał wprost na miejscu zbrodni - tak widzą to prokuratorzy, tak widnieje w szczegółowym nakazie aresztowania.
W najbliższym czasie lekarze wydadzą opinię, czy - i przez ile godzin dziennie - można będzie prowadzić rozprawę przeciw zapewne ostatniemu żyjącemu jeszcze oprawcy z Sobiboru.
Także rząd federalny jest zdania, że byłoby dobrze, gdyby Demianiuk musiał stanąć teraz przed sędziami. "Jesteśmy to winni ofiarom Holocaustu" - oświadczył wicekanclerz Frank-Walter Steinmeier.
Ci, którzy cierpieli w obozach pod przemocą "trawników", takich jak Demianiuk, mówiąc o nim nie odczuwają pragnienia zemsty. Wystarczy im, jak powiada psychoanalityk amerykański Jack Terry, "aby Demianiuk choć przez dzień musiał siedzieć w celi". Terry jako młody chłopak siedział w KZ Flossenburg, gdy Demianiuk pełnił tam obowiązki strażnika.
A ocalonemu z Sobiboru Thomasowi Blattowi jest "obojętne, czy on trafi do więzienia, czy nie, ważny jest sam proces. Pragnę prawdy".
Demianiuk mógłby udzielić informacji o Sobiborze - i tym samym o straszliwym świecie pomocników Holocaustu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz