środa, 28 stycznia 2009

Transformacja nie skończyła się

Orig. title: Transformacja nie skończyła się
Author: Sylwia Milan rozmawia z historykiem dr.hab. Antonim Dudkiem, autorem najnowszej historii Polski
Published: 27.10.2008 Cooltura,

"Liderzy dwóch głównych partii, czyli Tusk i Kaczyński, należą do "pokolenia `89". Oni mają mentalność XX-wieczną."

Czy prawdziwa polityka jest nudna?

Bardzo często tak.

To chwała dziennikarzom, że ją tak podają.

Nie. Chociaż muszą to robić. Sprzedają ją w jedyny atrakcyjny sposób.

Przeciętny odbiorca nie przyjmie polityki w surowej formie?

Oczywiście, że nie. Ja się nie spodziewam, że każdy obywatel z wypiekami na twarzy będzie śledził na przykład losy polskiego gazoportu. Natomiast jest pewien procent ludzi rozumiejących polityczne konsekwencje braku dywersyfikacji dostaw gazu do Polski czy też deficytu prądu elektrycznego w najbliższej przyszłości. Nie posiadamy elektrowni o wystarczającej mocy i do 2012 – na kiedy prognozowany jest początek kryzysu w tej branży – nie zdążymy ich już wybudować. Nie będziemy w stanie załatać dziury importem, bo sieci przesyłowe są w jeszcze gorszym stanie niż elektrownie. Zaczną się wyłączenia, jak za czasów w PRL-u.

I wzrośnie przyrost naturalny.

To jedyna pozytywna strona (śmieje się).

Poza Rosją nie stworzyliśmy alternatywnego źródła dostaw gazu. To powód?

O ile mamy naftoport i z ropą jest trochę inaczej, o tyle z gazem już nie. Jeśli chcemy uniezależnić się, musimy podczepić się do systemu europejskich gazociągów i zbudować gazoport. Potrzebna jest nitka między polskimi gazociągami i niemieckimi. Nie musi być w ogóle czynna, ale być w gotowości. Możemy nadal od Rosjan kupować, bo jest taniej. Jednak w dniu, w którym z jakiegoś powodu odmówią, będzie techniczna możliwość, by nasi sojusznicy mogli nam przyjść z pomocą.

Na razie nawet gdyby chcieli, to nie są w stanie, bo z kubkiem nie podejdą.

Tak, bo nie ma ani gazoportu, ani łącznika Bernau – Szczecin. To są prawdziwe problemy, które ma Polska.

A problem braku pieniędzy na emerytury w przyszłości?

System emerytalny jest problemem w całej Europie. Po PRL-u mieliśmy relatywnie młode społeczeństwo, więc przez 20 lat ciągle jesteśmy do przodu w stosunku do zachodnich społeczeństw. Tak naprawdę, to dopiero za kilkanaście lat zaczniemy boleśnie odczuwać skutki obecnego niżu demograficznego.

Wtedy będziemy się martwić.

Pani nie, bo jeśli pani jest w Wielkiej Brytanii, to będzie się martwiła znacznie mniej, bo społeczeństwo brytyjskie ma to, czego nie ma społeczeństwo polskie. Jest otwarte. Przyjęcie Polaków na Wyspach pokazuje, że w razie czego, siłę roboczą, płacącą składki, można zaabsorbować z bardzo wielu krajów.

Jest pan autorem najnowszej historii Polski 1989–2005. Proszę powiedzieć, dlaczego mamy dziś do czynienia z dwoma skrajnymi ujęciami tych lat?

Jedno jest "różowe" i grupa je reprezentująca uważa, że III RP to największy sukces na przestrzeni kilkuset lat. Z drugiej strony, wizja "czarna", opisująca czas po 1989 jako katastrofę, okres, gdy wszystko rozkradano, że zacytuję klasyka Józefa Oleksego ze słynnej rozmowy z Aleksandrem Gudzowatym, gdzie stwierdził: "Kosmopolityczne gangi rozkradły Polskę". Obraz nie jest czarno-biały. Ja się kłócę z obiema grupami. Jednak o ile w przypadku epoki PRL, w której dostrzegam zarówno zalety, jak i wady, ale ogólny bilans uznaję za ujemny, to dla III RP dotychczasowy bilans uważam za dodatni.

Nasza transformacja ustrojowa jeszcze się nie skończyła. Na jakim jest etapie?

Nie wiemy, jakie wydarzenie możemy uznać za finalne. Czy koniec transformacji to pierwsze wolne wybory w 1991? Nie. Czy moment, kiedy większość gospodarki znalazła się w rękach prywatnych, co nastąpiło w drugiej połowie lat 90-tych, gdy ponad połowa PKB zaczęła być wytwarzana przez sektor prywatny? Też nie. Politologowie twierdzą, że demokracja jest wtedy okrzepła, gdy dojdzie do kilku zmian u władzy w sposób bezkrwawy. To już też przeszliśmy. Jedna z międzynarodowych organizacji uznała niedawno, że transformacja w Polsce skończyła się rok czy dwa lata temu. Na pewno wejście do strefy euro będzie domknięciem kolejnej fazy transformacji. Często mówię, że to potrwa mniej więcej tyle, ile PRL, czyli około 40-stu lat. Tak więc jesteśmy dopiero w połowie.

Uważa pan, że polska polityka jest skażona przez ludzi z "pokolenia`89". Dlaczego?

To ci, którzy weszli do wielkiej polityki w 1989 i w latach następnych, po obu stronach barykady, mentalnie bardzo mocno tkwiący w poprzedniej epoce. Z jednej strony postkomuniści, którzy rządzili przez znaczną część tego okresu do 2005 r., ich symbolem jest Aleksander Kwaśniewski. Z drugiej strony, mieliśmy ludzi z opozycji antykomunistycznej, skądinąd bardzo zasłużonych, którzy wciąż rządzą Polską. Są dziś i w rządzie, i w opozycji. Liderzy dwóch głównych partii, czyli Tusk i Kaczyński, należą do "pokolenia `89". Oni mają mentalność XX-wieczną. Powinni odejść od władzy, ponieważ anachroniczne myślenie występuje u wszystkich polityków z "pokolenia ‘89", chociaż w różnym stopniu. Jak odejdą i przyjdą młodsi, to pojawi się szansa, że problemy dziś nierozwiązywalne, zacznie się w końcu rozwiązywać. Doszliśmy do sytuacji, kiedy kraj potrzebuje trzeciej fali reform, a nikt z obecnych przywódców nie jest w stanie się tego podjąć.

Bo to śmierć polityczna?

Tak. Tylko pytanie, o co chodzi politykowi? O to by się utrzymać przy władzy jak najdłużej czy przejść do historii, jako ten, kto zmienił kraj?

Kto się odważy zadrzeć z wyborcami dla ich dobra?

Nikt. Musimy poczekać do momentu, aż pociąg stanie i ludzie się ockną. Być może sytuacja stanie się tak zła, że chcąc nie chcąc, będą musieli na to przystać, jak w 1989, kiedy nowa władza otrzymała społeczne przyzwolenie na przeprowadzenie radykalnych zmian. Zrobił je Mazowiecki z Balcerowiczem, ale przypuszczam, że gdyby chciał się tego podjąć Jaruzelski, to skończyłoby się buntem na wielką skalę. W tym kontekście mówię, że "pokolenie `89" jest już na tyle "zużyte", że nawet gdyby miało koncepcję (a jej nie ma), to nie będzie miało akceptacji społecznej dla jej przeprowadzenia. Wszyscy wierzą, że jakoś to będzie i pojedziemy jeszcze przez kilka lat. Poza tym, nie wierzymy już maszyniście.

Kto jest teraz potrzebny Polsce?

Nowi ludzie. Nie jestem pewien, czy to muszą być wyłącznie ludzie młodzi, chociaż kiedyś tak uważałem. Dziś sądzę, że muszą to być ludzie młodzi z ich naturalnym entuzjazmem i idealizmem, wsparci przez starszych, doświadczonych, ale niezdemoralizowanych profesjonalistów. Tacy, którzy już odnieśli sukces w swoich dziedzinach. Starsi, na tyle ustawieni finansowo, że nie odczuwają potrzeby zachłyśnięcia się drobną łapówką. Nie jest ważny wiek, ważniejsza mentalność, sposób myślenia i umiejętność uniezależnienia się od sondaży, mediów, reagowania na każdą wypowiedź prowokatora z opozycji oraz uwolnienie się od zaszłości.

Odciąć się od przeszłości jest niesłychanie trudno. Jednak młody człowiek nie może płacić za polityczne turbulencje, bo nie ma z czego.

Obawiam się, że jednak zapłaci, np. współfinansując z podatków rosnącą armię emerytów i rencistów. W tej chwili w sondażach dominuje Platforma Obywatelska, ale ten stan nie wydaje trwały. Może się zdarzyć, że głosy, które są dziś przy Platformie odpłyną na prawą lub lewą stronę, w stronę PiS lub przebudowanego SLD. Może się też jednak okazać, że PO ubywa, a nikomu z obecnych ugrupowań w dzisiejszym Sejmie nie przybywa. Zacznie wówczas narastać masa krytyczna Polaków, która nie chce głosować na nikogo z obecnych polityków. I tak na rynku pojawi się zapotrzebowanie na kogoś nowego. To jest właśnie szansa na wejście dla nowych ludzi i ruszenie polskich spraw z miejsca.

Jak dużo musi ich być, by nie napotkali na miażdżący opór materii?

Dużo. Najlepiej, żeby mieli większość bezwzględną w parlamencie.

Paradoksem polskiej polityki jest obecność tych samych ludzi przez kilka kadencji.

Zgadza się. W angielskiej polityce nie ma powrotów na najwyższe urzędy w państwie. Pani sobie wyobraża, że po latach wraca John Major jako lider Partii Konserwatywnej, czy Neil Kinnock jako uzdrowiciel Partii Pracy? Oni już byli u władzy, co mieli zrobić, zrobili. A u nas? Waldemar Pawlak był premierem przed kilkunastu laty i to jednym z najsłabszych, ale znowu wrócił.

Wyborcy zezwalają mu na powrót.

Bo nie ma innej oferty. PiS i PO są dziś sprzęgnięte w śmiertelnej walce, przybierającej absurdalne, karykaturalne formy, ale w jednej sprawie będą działać ręka w rękę. Każdego potencjalnego konkurenta, który ten bipolarny układ będzie starał się rozbić, będą zwalczać, bo jest dla nich zagrożeniem. Oni się ścierają, ale jednocześnie sytuacja, w której są dwoma dominującymi graczami, jest dla nich korzystna. Sprzyja im system obfitego finansowania partii z budżetu państwa. Nie wiem, jak długo jeszcze będzie trwał ten stan: 3, 5, może 9 lat? Myślę jednak, że przy okazji najbliższych wyborów prezydenckich i parlamentarnych, jakieś grupy ludzi będą starały się rozbić kartel polityczny złożony obecnie z PiS, PO, SLD oraz PSL.

Pański podręcznik kończy się na 2005 r. Będzie ciąg dalszy?

Oczywiście, że tak. W tej chwili pracuję nad okresem 2005–2007. Mam też pokusę, by napisać historię całego dwudziestolecia 1989–2009. Polska do 1993 r. jest zupełnie inna niż ta później. Do tego czasu mamy gabinety zmieniające się, ale solidarnościowe. Później zaczynają się rządy postkomunistów, a następnie AWS-u, potem znów wracają postkomuniści, po nich dwuletni okres PiS, a teraz Platforma.

Ile czasu musi upłynąć, by mógł pan spojrzeć w miarę obiektywnie na to, co minęło?

Większość osób uważa, że w ogóle nie da się pisać historii tak nieodległej, jak ja to robię. Jednak jest na to zapotrzebowanie – rośnie nam pokolenie, które nie pamięta już lat 90., a nawet wydarzeń z początku obecnej dekady. Moi następcy na pewno będą mieli łatwiej, bo będzie więcej źródeł. Pojawią się np. pamiętniki polityków, które uzupełnią lub zmienią obraz wydarzeń szczegółowych. Jednak jestem przekonany, że ogólny obraz przeszłości, jaki przedstawiam w moich książkach, nie zostanie podważony.

Dr hab. Antoni Dudek jest autorem najnowszej historii Polski. W tej rozmowie powiedział o wiele więcej, niż zawarł w swojej książce. Publikuje we "Wprost", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku". Prowadzi program "Kulisy III RP" (TVP Historia).

Jeden Kościół i dwie Msze?

Orig. title: Jeden Kościół i dwie Msze?
Author: Wywiad, Redakcja "LISTU" rozmawia z o. Pawłem Krupą, dominikaninem, historykiem, członkiem Commissio Leonina
Published: 28.01.2009, Miesięcznik Katolicki 'LIST'
Link

Red.: Benedykt XVI w motu proprio Summorum Pontificum (SP) dopuścił sprawowanie w kościołach Mszy św. Piusa V, tzw. trydenckiej. Jak Ojciec odbiera tę decyzję?

P. Krupa: Dokument papieski przyjąłem z szacunkiem i w duchu posłuszeństwa, choć nie ukrywam, że budzi on we mnie sporo pytań.

W waszym pytaniu chodzi o rytuał Mszy według wydania bł. Jana XXIII z 1962 r. Podkreślam to, gdyż słyszy się czasem o Mszy trydenckiej lub św. Piusa V, jakby nigdy nie podlegała ona żadnym reformom ani zmianom, a tak nie było. Jakby jej jednak nie nazywać, jest to ta sama Ofiara Jezusa Chrystusa, której prawdziwość nie zależy przede wszystkim od nas, od sposobu jej sprawowania, ale od Chrystusa. To On nadaje jej moc, On czyni ją ważną.

Czego dotyczą Ojca wątpliwości?

Przede wszystkim niejasne jest dla mnie, co dokument papieski - odwołując się do znanej maksymy lex orandi, lex credendi - rozumie przez określenie rytu przedsoborowego, jako „nadzwyczajnego wyrazu modlitwy" (SP, a. 1), kształtującej wiarę. Sobór Trydencki ustanowił jako jedyny ryt Mszy katolickiej tzw. Mszę Piusa V, zachowując wyjątkowo (nadzwyczajnie) niektóre ryty lokalne (np. ryt ambrozjański w Mediolanie) bądź zakonne (np. kartuzi, dominikanie). Czterysta lat później kolejny sobór, tym razem Watykański II, jedyną formę katolickiej liturgii eucharystycznej ustanowił tzw. Mszę Pawła VI. Żadna z nich nie została ustanowiona jako propozycja, którą można przyjąć czy nie, ale jako znak jedności Kościoła rzymskiego. W roku 1984, specjalnym indultem, ponowionym w Motu proprio Ecclesia Dei z 1988 r., papież Jan Paweł II ł na używanie rytu przedsoborowego osobom, które o to prosiły, pozostawiając decyzję w gestii biskupów diecezjalnych, którym jednocześnie zalecał, aby w swoich diecezjach chętnie takie pozwolenia wydawali. Mieliśmy więc ryt zwyczajny, czyli Mszę Pawła VI, ryt nadzwyczajny, to znaczy dopuszczony w wyjątkowych okolicznościach na podstawie specjalnego zezwolenia, czyli Mszę bł. Jana XXIII, zwaną powszechnie trydencką. Dziś, Benedykt XVI zezwala na odprawianie tej Mszy każdemu kapłanowi, bez uprzedniego zezwolenia biskupa, i to zarówno w przypadku celebracji bez ludu, jak i w przypadku sprawowania Mszy w obecności wiernych (SP, art. 2 i art. 5, par.1). Decyzję o ustanowieniu w parafii Mszy trydenckiej może podjąć proboszcz lub rektor danego kościoła. W pewien sposób zatem „uwolniono" ryt przedsoborowy i można odnieść wrażenie, że nie jest on już nadzwyczajny. Tak interpretują to media, lecz to nieprawda, gdyż motu proprio podkreśla, że taka Eucharystia może być ustanowiona dla istniejącej już przy parafii, i to w sposób stały, grupy miłośników dawnej liturgii, nie tytułem eksperymentu albo widzimisię proboszcza. Pozostaje więc rytem trwających w jedności z Rzymem tradycjonalistów, a nie rytem „zwyczajnym" (oficjalnym) Kościoła. Uproszczono jedynie procedury zezwalające na sprawowanie tego rytu i zaakceptowano jego współistnienie w życiu parafialnym. Tak to rozumiem, gdyż w przeciwnym wypadku mielibyśmy jeden rzymski Kościół i dwa znaki jedności, co moim zdaniem sprzeciwiałoby się intencjom ojców soborowych zarówno Trydentu, jak i Vaticanum II.

W motu proprio jest też mowa o innych sakramentach...

Tak, papież zezwala w nim również proboszczom na sprawowanie według dawnego rytu chrztów, ślubów, spowiedzi, namaszczenia chorych (SP, art. 9, par. 1) dla osób, które poproszą o to z przemyślanych i uzasadnionych powodów. To ważna uwaga, bo nie wyobrażam sobie, że ktoś przychodzi do księdza i mówi, że chce ochrzcić dziecko w dawnym obrządku, bo to takie ładne i oryginalne, i śliny się używa, i soli... Co to za powody?! Często się słyszy, czasem nawet z ust poważnych teologów, że dawny ryt lepiej wyrażał sacrum liturgii. Dlaczego lepiej? Bo jest mniej zrozumiały, bardziej tajemniczy i nie tak „horyzontalny", lecz zwrócony ku górze? To są kategorie uczuciowo-estetyczne, właściwe dla magii raczej niż dla liturgii chrześcijańskiej. Ta ostatnia powinna brać pod uwagę wymiar duchowo-teologiczny. Chyba nie chcemy wrócić do czasów, tak uroczo przedstawionych w kultowym filmie „Sami swoi", gdzie bohaterzy o chrzcie świętym mówią jako o „posoleniu dzieciaka"?

Wszystko zależy więc od proboszcza?

Niewątpliwie. I bardzo liczę na rozsądek oraz wyczucie liturgiczne i katechetyczne duszpasterzy. Tym bardziej że często mogą pojawić się różne problemy. Na przykład w sprawie kalendarza liturgicznego, o którym zresztą motu proprio nie wspomina, a szkoda. Przedsoborowy kalendarz liturgiczny jest inny od aktualnego. I tak, trzy niedziele przed Popielcem przypada w nim Niedziela Siedemdziesiątnicy (In Septuagesima), która rozpoczyna okres pokutny: kolor szat jest fioletowy, nie śpiewa się już Alleluja. Trochę dziwnie będzie wyglądać, jeśli rano w parafii będzie się odprawiać taka Msza, a zaraz po niej Msza z Niedzieli Zwykłej, w zielonym kolorze i z Alleluja. A co z obchodami wspomnień świętych? A co z lekcjonarzem, którego układ w obu obrządkach jest inny? A brewiarz? Obecne motu proprio pozwala księżom na odmawianie „starej" liturgii godzin. Jeśli taką opcję wybierze proboszcz, ale nie wikary, to już się razem na brewiarzu nie pomodlą, bo różnica jest nie tylko w języku, ale i w rozkładzie psalmów, a nawet w samej strukturze poszczególnych godzin liturgicznych.

Powiem szczerze, że - pomimo najlepszych intencji Twórcy nowego dokumentu - obawiam się, iż może on spowodować sporo zamieszania w głowach wiernych. A ponadto mam wrażenie, że choć motu proprio ma być kolejnym wyciągnięciem dłoni do tradycjonalistów katolickich, a także do lefebrystów, to niestety nie zadowoli on ani jednych, ani drugich.

Dlaczego Ojciec tak myśli?

Pamiętam pewne zdarzenie. We Francji utrzymuję przyjazne kontakty z siostrami dominikankami tradycjonalistkami. Ich zgromadzenie powstało w latach 30. XX . Nie są lefebrystkami, są w jedności z Kościołem, należą do rodziny dominikańskiej. W Normandii, gdzie mają dom generalny, prowadzą dwie szkoły z internatem: podstawową, dla chłopców pochodzących z rozbitych rodzin, oraz liceum dla dziewcząt z bardzo dobrych domów. W kaplicy zawsze sprawowana jest przedsoborowa liturgia, do niedawna możliwa dzięki specjalnemu pozwoleniu z Rzymu. Kiedy tam byłem, oczywiście w niej uczestniczyłem. Ostatnio, podczas rozmowy z matką generalną zapytałem ją - podobnie jak wy mnie - jak ona i siostry zareagowały na decyzję papieża.

Co odpowiedziała?

„Bardzo się ucieszyłyśmy, naprawdę. Bo wie Ojciec, to pozwala mieć nadzieję, że nadejdzie taki dzień, iż będzie jedna liturgia w Kościele". Siostra miała na myśli oczywiście liturgię przedsoborową. Zrozumiałem wtedy, że dla tych sióstr Msza Pawła VI to jakaś przejściowa chimera. Właśnie taka postawa jest źródłem mojego niepokoju.

Dlaczego?

Bo tradycjonaliści uważają, że dawny ryt mszalny jest lepszy. Nie pozostali przy nim dlatego, że »-

mają cześć dla języka Cycerona czy dawnej formy liturgii, ale dlatego, że uważają, że nowa Msza nie w pełni wyraża istotę Eucharystii. Wartościują. I dlatego nie sądzę, że zbyt długo będą zadowalali się statusem „nadzwyczajnego wyrazu modlitwy", jaki dla ich rytuału zarezerwował dzisiaj Benedykt XVI. Z lefebrystami jest jeszcze gorzej: oni chcą wprost odwołania dokumentów ostatniego Soboru. Nie łudźmy się, spór nie idzie ani o łacinę, ani o to, w którą stronę ma się obracać kapłan, sprawujący Najświętszą Ofiarę, ale o teologiczną i ideologiczną wizję Kościoła.

To znaczy...

Msza Piusa V to nie tylko mówienie po łacinie i celebrowanie przodem do ołtarza, a tyłem do wiernych. Za nią stoi cała duchowa i teologiczna tradycja, z której znaczenia my sobie dzisiaj nie zdajemy sprawy, i myślę, że nie zdają sobie z niej sprawy nawet ci, którzy o tę liturgię walczą. W czasie pobytu u wspomnianych sióstr czytałem książkę Hansa Ursa von Balthasara „Kim jest chrześcijanin" (wyd. pol.: Editions du Dialogue, Paryż 1971). Powstała tuż po Soborze i podczas lektury wyraźnie się to odczuwa. Czytelnik dostrzega, że tego wielkiego teologa bardzo cieszą reformy, ale nie wszystko mu się podoba. Podczas lektury moją uwagę przykuły słowa: „Czyż poza przestrzenią i ponad czasem historycznym nie uobecnia się [w Eucharystii] sama pełnia czasu, skoro Syn Boży obarczony brzemieniem grzechów świata, brzemieniem moich grzechów, porażony błyskawicą Sądu Bożego, zstępuje do wiekuistej nocy? Na tym etapie nie ma jeszcze żadnej wspólnoty. Istnieje jedynie mnóstwo atomów grzechu. I ja istnieję jako jeden z nich" (s. 35). Można powiedzieć, że to tylko jedna z duchowych interpretacji Eucharystii, ale podkreśla ona, wysnuty z przedsoborowej liturgii mszalnej, wątek niegodności grzesznego człowieka wobec niewyobrażalnej świętości Chrystusowej Ofiary. W Mszy trydenckiej jesteśmy przechodniami, gośćmi. Patrzymy na Ofiarę, którą składa kapłan, i z Bożego nieskończonego miłosierdzia jesteśmy w nią włączeni. Łączymy się i... Co potem? Znowu się rozsypujemy na „atomy grzechu"?

My, dzisiaj, jesteśmy wychowani w przekonaniu, że kiedy przychodzimy do kościoła, już jesteśmy wspólnotą. Chrystus już jest między nami obecny, bo to On nas zwołuje i my jako wspólnota ofiarę Chrystusa, razem z Nim, celebrujemy. Można powiedzieć, że liturgia posoborowa podkreśla aspekt naszej godności, jako dzieci Bożych. Oba te aspekty - godność i grzeszność - wyrażają prawdę o nas, i moim zdaniem oba są doskonale obecne w posoborowym rycie mszalnym. Tradycjonaliści zapewne tak nie uważają.

Ale we Mszy nie ma ani słowa o tych „atomach".

Nie ma. Jednak już w średniowieczu zaczęto uważać, że świeccy tylko asystują we Mszy. Ofiara dokonuje się „tam z przodu" w obecności kapłana, jedyne, co może zrobić reszta wiernych, to na nią popatrzeć. Nikt nie mówił wtedy: „uczestniczyłem we Mszy".

Raczej „wysłuchałem Mszy".

No właśnie, a we Francji: „byłem zobaczyć Boga". To myślenie nie jest obce także innym chrześcijanom. W pewnym stopniu jest obecne do dziś na przykład w prawosławiu. W cerkwi, jeżeli ktoś nie przyjmuje Komunii Świętej, wcale nie musi być obecny na liturgii od początku do końca. Może sobie przyjść, pobyć chwilę w atmosferze nieba, Boskiej liturgii. To mu wystarczy: widział Boga, pomodlił się i wychodzi, a święta liturgia trwa dalej.

Z pewnością można i tak, ale przecież teologia, a co za tym idzie - nasze poznanie Boga i Kościoła, rozwijają się. Skoro doszliśmy do przekonania, że jesteśmy wspólnotą, i we Mszy jako wspólnota uczestniczymy, to dlaczego mamy się teraz cofać?

Powtarzam, w sporach o formę liturgii Mszy nie chodzi o język, o szaty liturgiczne, o to, w którą stronę zwrócony jest kapłan, ale o pewną koncepcję człowieka, Kościoła, Ofiary Chrystusa, o formację duchową chrześcijan. Niektóre reformy Soboru Watykańskiego dotarły do Polski dopiero w latach 80. XX w. Dopiero przyjęliśmy Sobór Watykański II - choć chyba jeszcze nie do końca - i teraz co, wszystko na odwrót, tylko dlatego, że niektórzy na Zachodzie nadużywali dokumentów soborowych lub ze Mszy św. czynili jakieś niestworzone mityngi? Zwracam uwagę, że w Polsce ruch tradycjonalistyczny czy lefebrystyczny właściwie nie zaistniał. Dlaczego? Bo my przyjęliśmy Mszał Pawła VI jako autentyczny ryt, ze wszystkimi rubrykami i zaleceniami, a nie - jak to było na Zachodzie - jako rodzaj propozycji ad libitum, zachęcającej do eksperymentów i udziwnień.

W koncepcji Kościoła głoszonej przez tradycjonalistów, a głównie przez lefe-brystów, nie ma miejsca na ekumenizm ani na dialog z innymi religiami - nie ma o czym rozmawiać, wszyscy mają się nawrócić, to jest: powrócić na łono Kościoła...

W 1989 r. pojechałem wraz z kilkoma braćmi na Łotwę. Kościół łotewski w tamtym czasie nie miał jeszcze nowej liturgii, odprawiano „po staremu". Biskupi, dopóki Łotwa znajdowała się w ZSRR, bali się jakichkolwiek zmian.

15 sierpnia pojechaliśmy do Agłony, byłego klasztoru dominikanów, bardzo ważnego miejsca dla historii tego kraju - moi współbracia przed kilkoma wiekami po raz pierwszy przetłumaczyli tam Biblię na język miejscowy (ładgalski). To najważniejsze na Łotwie sanktuarium maryjne z cudownym obrazem Matki Bożej. Mimo zarządzeń komunistów, zabraniających urządzania procesji podczas nabożeństw, a nawet wystawiania głośnika na zewnątrz kościoła, co roku przybywały tam tłumy. Pewien diakon, który odważył się wystawić głośniki, przez dziesięć lat musiał czekać na święcenia kapłańskie. Komuniści powiedzieli kardynałowi Julijansowi Vaivodsowi, aby go nie wyświęcał, bo i tak nie pozwolą mu objąć żadnej parafii.

W 1989 komunizm chylił się ku upadkowi - atmosfera była zupełnie inna. Panowało radosne podniecenie, bo okazało się, że będzie sprawowana Msza na zewnątrz kościoła (z nagłośnieniem), odbędzie się też procesja eucharystyczna. Co więcej, po raz pierwszy na Łotwie zostanie odprawiona Msza w języku narodowym. Euforia była nieprawdopodobna. W świątyni tłum ludzi odmawiających różaniec. Odmawiano go przez całą noc - bez przerwy; kiedy kończono jeden, zaczynano następny. Zauważyłem, że w sanktuarium co rusz pojawia się jakiś łotewski ksiądz, by choć na chwilę się pomodlić, odprawić Mszę, a potem wrócić do swojej parafii. Wyglądało to mniej więcej tak. Wszyscy zgromadzeni w kościele odmawiali różaniec: „Zdrowaś Mario, łaski pełna, Pan z Tobą, błogosławionaś Ty...". Nagle dzwonek: dzyń... dzyń... dzyń... Cisza. W oddali, przed ołtarzem z cudownym obrazem, kapłan podnosi Hostię. Dzyń... dzyń... dzyń... Podnosi kielich.„...między niewiastami i błogosławiony owoc żywota Twojego Jezus, Święta Mario, Matko Boża...". Dwadzieścia minut przerwy i znów to samo: dzyń... dzyń... dzyń... Znowu cisza. Podnosi Hostię. Dzyń... dzyń... dzyń... Kielich. I tak przez całą noc. Niezwykle wzruszający widok: rozmodleni ludzie, kapłani przyjeżdżający z całego kraju, by odprawić Mszę przed obrazem Matki Bożej i ten, wyrażający się w chwilowej ciszy, szacunek dla odprawianej gdzieś w głębi kościoła Eucharystii. Z drugiej jednak strony, Msza święta, w której nie uczestniczył zgromadzony w kościele Lud Boży, była dla mnie czymś trudnym do zrozumienia i zaakceptowania.

Następnego dnia na placu przed kościołem sprawowana była uroczysta suma. Ja sam na Mszy byłem z rana, przechadzałem się więc po sanktuarium w „cywilu" (przestrzegano nas, abyśmy lepiej nie mówili, że jesteśmy klerykami z Polski, bo kręcą się jeszcze agenci bezpieki). Miałem za to brewiarz w charakterystycznej, skórzanej oprawce. Jeśli chciałem gdzieś wejść,

ukradkiem go pokazywałem i wpuszczano mnie. Tak dotarłem do prezbiterium, a tymczasem na placu skończyła się Msza i ruszyła procesja eucharystyczna do kościoła. Gdy dzieci z kwiatami poprzedzające Najświętszy Sakrament pojawiły się w progu świątyni, zaintonowano uroczyste Te Deum. Do nawy wszedł biskup pomocniczy ryski niosąc monstrancję, a za nim... - nie wierzyłem własnym oczom - prawosławny biskup otoczony dziesiątką prawosławnych księży, ubranych w złote, uroczyste szaty. Po nich... kolor czarny - to biskup luterański ze swoimi pastorami. Myślę sobie: „Panie Jezu, przecież to niemożliwe. Luteranie w eucharystycznej procesji? Co się tutaj dzieje?". Stanęli przed ołtarzem, do którego podszedł biskup, by udzielić błogosławieństwa. Patrzę, a wszyscy padają na kolana, łącznie z prawosławnymi i luteranami. Przecież gdyby tu był jakikolwiek zachodni teolog, przyzwyczajony do odmierzania teologicznych pozycji przy pomocy krawieckiego centymetra, to dostałby apopleksji! Cieszymy się, kiedy luteranie z szacunkiem stoją w czasie podniesienia, a tam wszyscy uklękli przed Najświętszym Sakramentem i nikt nie był zdziwiony. To było normalne.

Dlaczego to opowiadam? Lefebryści powiedzą: „O to właśnie chodzi. Tak ma być. Jedność z Rzymem, któremu wszyscy są poddani". Tylko że to, co widziałem, czego doświadczyłem, z żadnego poddaństwa nie wynikało. To wynikało z miłości, ze zjednoczenia wokół Chrystusa.

Rzym do tego nic nie miał...

Właśnie. To nie miało nic wspólnego z teologicznymi dysputami, z prymatem papieża, z podporządkowaniem Rzymowi. To był poryw serca. Właśnie w takich chwilach jesteśmy razem i jedno wobec Chrystusa. Pomyślałem sobie na początku: szkoda, że przez tyle lat Łotysze byli odcięci od owoców Vaticanum II, ale potem dotarło do mnie, że to być może bardzo dobrze, bo dzięki temu nie wiedzieli, że tak nie wypada. Na Zachodzie na taką procesję nikt by się nie zgodził.

Opowiadałem niedawno o tym zdarzeniu mojemu współbratu z Wikariatu Krajów Bałtyckich. Uśmiechnął się do mnie smutno i powiedział: „Nie martw się, dziś już tego nie ma".

Dla tradycjonalistów argumentem za liturgią Piusa V jest jej niezmienność, mówi się o Mszy wszech czasów. Tę „jedyną naprawdę katolicką Ofiarę" przeciwstawia się ciągle zmieniającej się Mszy Pawła VI. Czy rzeczywiście Msza Piusa V jest niezmienna?

Każdy fundamentalizm ma to do siebie, że nie bierze pod uwagę rzeczywistości, głosi coś wbrew rozumowi, zdrowemu rozsądkowi. Otóż Msza zmieniała się i przed Trydentem, i po nim. Motu proprio Summorum Pontificum wymienia kolejnych papieży, reformatorów liturgii mszalnej: św. Grzegorza Wielkiego, św. Piusa V, Klemensa VIII, Urbana VIII, św. Piusa X, Benedykta XV, Piusa XII, bł. Jana XXIII i Pawła VI. Niech to wystarczy za wszelki komentarz.

Kościół ma prawo, w granicach zachowania treści symbolu, zmieniać rytuał Mszy.

Ale wielu ludzi interesuje się bardzo Mszą trydencką. Dlaczego? W naszym kraju nie było przecież tylu nadużyć liturgicznych co na Zachodzie, reformy soboru były wprowadzane bardzo spokojnie...

Chyba dlatego, że moda na tę Mszę przychodzi z Zachodu. A przecież - wciąż myśli tak wiele osób - tam wszystko jest lepsze: lepsze jedzenie, lepsza praca, moneta, no to i Msza pewnie też

lepsza. Polscy tradycjonaliści mówią: „Oni wiedzą lepiej, bo przeżyli ten koszmar nadużyć, mają takie a nie inne doświadczenia. Lepiej się zabezpieczyć, lepiej wrócić do starych, sprawdzonych form, żeby nas nie spotkało to samo". No, tylko że w ten sposób przenosimy na nasz grunt coś, co nie miało u nas miejsca, reakcję na coś, co nigdy nie zaszło. Próbujemy zainstalować u nas skutki bez przyczyny.

Jest w tym wiele lęku.

To postawa oblężonej twierdzy. W tradycjonalistach jest wiele lęku rodem z XIX w., kiedy Kościół musiał zmagać się z różnymi prądami wolnomyślicielskimi, był atakowany z wielu stron. Jeżeli ktoś zatrzyma się na tym okresie, będzie wołał: „Brońmy Kościoła, bo wszyscy wokół chcą go zniszczyć!".

Wszyscy, czyli kto?

Liberałowie, moderniści, masoni, Żydzi i komuniści...

Z drugiej strony trzeba jednak przyznać, że posoborowi katolicy grzeszyli czasem pewną naiwnością. Uważam, że świat jest dobry, taki został stworzony, ale nie można być naiwnym i nie zauważać pewnych rzeczy: w Europie Środkowej komuniści rzeczywiście prześladowali Kościół, a we Francji rolę prześladowcy wzięła na siebie wolnomyślicielska lewica, socjaliści.

Muszę przyznać, że słuchając w tamtejszej telewizji niektórych lewicowych komentatorów podsumowujących wizytę Benedykta XVI, łapałem się za głowę. „Dokonał się właśnie najazd religii na nasze laickie państwo" - mówili. Pytali rozdrażnieni: „Dlaczego Msza odbywała się na Placu Inwalidów, a nie w jakimś kościele?", „A w ogóle dlaczego prezydent przyjmuje papieża i to tak serdecznie?". Ktoś próbował tłumaczyć, że papież również jest głową państwa, ale zaraz pojawiła się odpowiedź: „Bzdura! Watykan nie jest państwem". „A dlaczego?" - zapytał ktoś. „Bo go nie ma na liście ONZ". Porażający argument, nieprawdaż? Tylko czy to ONZ decyduje o tym, co jest państwem, a co nie? To ONZ założyła państwa, czy może odwrotnie: państwa założyły ONZ? Najmocniej dostało się prezydentowi, ponieważ Sarkozy używa sformułowania „laickość pozytywna", „pozytywna świeckość". Lewicowi komentatorzy i politycy mają pianę na ustach, kiedy to słyszą.

Bo wychodzi na to, że istnieje jeszcze laickość negatywna...

Właśnie. Przez dwieście lat Republika Francuska zajmowała się między innymi tym, jak odsunąć religię z debaty publicznej i uwolnić państwo od wpływu Kościoła. To ostatnie ma oczywiście

swoje dobre strony. Niestety tak się zapędzono, że zepchnięto religię na margines. Republikanie mieli nadzieję, że kiedy usuną religię z głównego nurtu dyskusji, ona zniknie. Nie chodziło tylko o religię chrześcijańską, ale o religię jako zjawisko. Okazało się jednak, że nie tylko nie zniknęła, ale zaczęła się rozwijać „na dziko". Dotyczy to zwłaszcza islamu, któremu na tym marginesie wiedzie się bardzo dobrze. Teraz wielu polityków otwiera oczy ze zdumienia, bo okazało się, że na przedmieściach Paryża wybuchają konflikty, i to na tle religijnym. Byli przekonani, że religia zniknęła, a Republika tak wszystkich oświeciła, że już na zawsze zapanuje pokój. Nie. Co więcej, ostatnie badania socjologiczne wykazały, że Francuzi mają potrzeby religijne, chociaż nie śmieją o tym mówić głośno. Mnóstwo obywateli Republiki chodzi do wróżek, chiromantów, jeździ do cudownych miejsc na pielgrzymki, chociaż często deklarują się jako niewierzący. Religię zastąpiła magia, dzikie sacrum.

Tradycjonaliści, którzy to dostrzegają, wytykają nam, posoborowym katolikom, że za bardzo się otworzyliśmy, że się zlaicyzowaliśmy, a to wszystko przez Sobór Watykański, który zamydlił nam oczy, przekonując, że świat jest dobry i trzeba rozpocząć z nim dialog. Mają trochę racji, popełniliśmy pewne błędy, to jednak nie wina soboru, ale nasza.

Sobór Watykański II otworzył pewną przestrzeń wolności. Działając w niej, można oczywiście popełnić błędy, ale jednocześnie jest to wezwanie do większej odpowiedzialności za wiarę, za życie. Być może niektórzy wolą żyć w świecie, w którym zostało z góry określone, co jest białe, a co czarne...

Zgadza się. Sobór Watykański II proponuje coś o wiele trudniejszego, i rzeczywiście, jeśli człowiek potknie się o coś i rozbije sobie nos, to zaczyna tęsknić za powrotem do czegoś łatwiejszego, do stanu, w którym będzie miał wyznaczone granice i nie będzie musiał zaprzątać sobie głowy na przykład dialogiem z muzułmanami.

Bo wiadomo, że „muzułmanie są źli"...

Sobór przypomniał niezwykle ważne pytania: „Jak Bóg zbawia tych, którzy są poza Kościołem, którzy żyją tam, gdzie Kościoła nie ma?", „Czy mamy prawo nawracać kogoś wbrew jego woli?", „A jeśli Bóg w swym miłosierdziu może zbawić także pogan, to po co ich nawracać?". Tradycjonaliści uznali natomiast, że w ten sposób zabito ducha misyjnego w Kościele. Po co bowiem głosić Chrystusa Indianom w Amazonii czy Murzynom w Afryce, jeśli i tak zostaną zbawieni?

No właśnie, po co?

Bo tak nakazał nam Chrystus! A ponadto dlatego, że w ten sposób dzielimy się największym dobrem, jakie mamy i którego doświadczamy. Sobór każe nam postawić sobie pytanie o naszą motywację, o to, czy głosząc Chrystusa, dzielę się dobrem, czy też tylko wykonuję zadanie werbunkowe lub ewentualnie ratuję dusze od piekła. Jeśli tak, to będą się dla mnie liczyły tylko statystyki: ilu niewiernych udało mi się dziś ochrzcić. To, czy ktoś przed przyjęciem chrztu dobrze poznał Chrystusa, będzie sprawą drugorzędną. Trzeba zadbać o jakość własnej motywacji, o jakość swej wiary, tego uczy i tego wymaga ostatni sobór.

Oczywiście zewnętrzne formy też są ważne i mogą powiedzieć o tym, co jest wewnątrz. Jednak znamy również zjawisko pustej formy. Jeden z moich współbraci, starszy już ojciec, wyznał mi kiedyś, że dręczy go pewien problem. Wstępował do zakonu, kiedy magistrem nowicjatu był bł. Michał Czartoryski OP. Było to zatem przed II wojną światową. Wówczas wszystko w życiu zakonnika było określone, każdy gest mówił o Bogu. Żalił mi się: „Uczyli nas nawet, jak mamy składać ręce pod habitem, a teraz, proszę ojca, wszystko zniszczyli... Nie ma ciszy, nie ma skupienia...". Kiedy wstępował do zakonu, te zewnętrzne formy i gesty były prawdopodobnie pełne treści. Po jakimś czasie, nie wiadomo dlaczego i z czyjej winy, treść się ulotniła, a pozostała pusta forma. Odpowiednie ułożenie dłoni stawało się czasem ważniejsze niż wewnętrzna postawa. Za źle złożone ręce można było dostać surową pokutę i nikt wówczas nie pytał, czy ta osoba się modli, bo zakładano, że oczywiście tak. Bracia jednak, doświadczając pustki tych gestów, z czasem z nich zrezygnowali. Mieli nadzieję, że wtedy urośnie duch.

Urósł?

Nie do końca. I dlatego na Zachodzie obserwuje się dziś, zwłaszcza wśród młodych braci, powrót do niektórych zewnętrznych form i znaków.

Zewnętrzne gesty są nam potrzebne - nie jesteśmy przecież duchami. Muszę jednak przyznać, że w Polsce całkiem dobrze rozumie się zewnętrzne formy religijności i całkiem mądrze

się ich używa. Klękamy, kiedy wchodzimy do kościoła, czynimy znak Krzyża wodą święconą, odmawiamy głośno różaniec. Każdy tutaj wie, do czego służy kropielnica, a w Paryżu, w katedrze w Notre Dame, wisi obrazkowa instrukcja, bo ktoś mógłby pomyśleć, że woda święcona służy do obmyć lub - nie daj Boże! - do picia. Tam, na Zachodzie, tradycjonaliści mogą nam przypomnieć bogactwo, treść i symbolikę wielu gestów, zewnętrznych znaków.

Pojechałem kiedyś na rekolekcje do tradycjo-nalistycznej wspólnoty w Fontgombault. Jest to francuskie opactwo benedyktyńskie - fundacja Solesmes. Wspaniale wykonują chorał - najlepszy, jaki w życiu słyszałem. Zapytali mnie, jaką Mszę będę odprawiał. „Taką, jaką znam - odpowiedziałem - Pawła VI". „Po łacinie czy po francusku?". „Po łacinie". Nie było żadnego problemu - w tym klasztorze można sprawować obie Msze, choć najczęściej mnisi wybierają trydencką.

W kościele jest chyba dziesięć ołtarzy. Codziennie, w absolutnej ciszy, do świątyni wchodzą ojcowie i każdy indywidualnie odprawia Mszę. Ta cisza robi naprawdę niezwykłe wrażenie. Co wieczór dostawałem małą karteczkę, na której było napisane: „W zakrystii o godzinie takiej a takiej". Na przykład 7.40 albo 7.35 – wszystko dopracowane co do minuty. Kiedy rano schodziłem, czekał już na mnie brat, który miał służyć do Mszy. W kapturze na głowie wyszedłem odprawić Mszę. Kiedy przechodziłem obok któregoś z mnichów krzątających się po prezbiterium, ten składał głębokie ukłony. Byłem tym nieco skrępowany, ale i wzruszony. Doszedłem do ołtarza, pochylam się przed nim, jeszcze nie zdążyłem się wyprostować, a tu brat zdejmuje mi z głowy kaptur. Wstępuję na stopień ołtarza, a braciszek pada na kolana i podnosi mi rąbek szaty. Podczas Mszy odpowiada szeptem na wszystkie wezwania modlitewne. Przyszedł moment podniesienia: podnoszę Hostię, a mój ministrant... podnosi mi z tyłu ornat. Kiedy wracałem do zakrystii, ci sami mnisi, którzy wcześniej bili pokłony, teraz padali na kolana - z szacunku przed kapłanem, który niesie w sobie Chrystusa. Gesty te są piękne i naprawdę mają głębokie znaczenie. Nie można jednak wpaść w przesadę - no bo jak długo po odprawieniu Mszy jestem żywą monstrancją?

Czy tego bogactwa gestów nie można odnaleźć w Mszy Pawła VI?

Można. Kiedy przyjeżdżam z Paryża do Krakowa i uczestniczę w naszym klasztorze w sprawowanej o godzinie 12 uroczystej Mszy konwenckiej, to myślę sobie, że takie jej celebrowanie codziennie, przez cały rok, jest naprawdę wielkim wyzwaniem, pracą, ale też wielkim darem. Chwała Panu Bogu, że jest tak starannie odprawiana, bo to pokazuje, że nie tylko liturgia Piusa V, ale także Pawła VI może być sprawowana godnie, może być piękna, pociągająca, pełna symboliki i co najważniejsze - pociągająca człowieka ku Bogu.

o. Paweł Krupa, dominikanin, historyk, członek Commissio Leonina, zajmującej się krytycznym wydaniem dzieł św. Tomasza z Akwinu, mieszka w Paryżu
_____________________________

Kryzys, czyli wielka zmiana

Orig. Title: Kryzys, czyli wielka zmiana
Author: Ryszard Holzer
Published: 28.01.2009, Tygodnik Powszechny,
Link

Najbardziej pozytywne jest to, że kryzys zdarzył się teraz, kiedy politycy są jeszcze w stanie nad nim zapanować

Dla gospodarki kryzysy są czymś w rodzaju kuracji odchudzającej. Padają źle zarządzane firmy, a ich rynki i majątek trwały przejmowany jest przez sprawniejszych.

Leniwi pracownicy w dobrych czasach obijali się, popijając kawkę, teraz muszą pracować ciężej, przejmując zadania wyrzucanych kolegów. W końcu koniunktura wraca, miejsc pracy znowu przybywa, ale wyższa efektywność przedsiębiorstw zostaje na stałe.

– Duże, silne i dobrze zarządzane firmy wyjdą z tego wzmocnione – uważa Robert Reinfuss z House of Skills, jednej z największych w Polsce firm szkoleniowo-doradczych. – W ostatnich latach producenci myśleli przede wszystkim o rozwoju i zdobyciu nowych rynków. Teraz troszczą się o koszty. Pozbywają się mało opłacalnych kontraktów, niepotrzebnego majątku, zbędnych ludzi.

Reinfuss przyznaje jednak, że z punktu widzenia pracowników są same minusy. Bezrobocie, zabijający kreatywność lęk o własny stołek, niższe zarobki.

A firmy? Też przecież nie wszystkie przetrwają.

Liczą się zasoby

Pamiętacie te modlitwy z "Faraona"? Chory modlił się o powrót do zdrowia, lekarz o jego jak najdłuższą chorobę, rolnik o bezpieczeństwo spichrza i obory, złodziej o to, by mógł ukraść cudze zbiory. "Ich modły rozbijały się wzajemnie i nie dosięgły boskich uszu Amona".

Dziś Bolesław Prus napisałby pewnie: "Eksporter modli się o drogie euro, rodzina z dziećmi o to, żeby znowu tanie były wycieczki do Tunezji. Pracodawca modli się, by płace były jak najniższe, a pracownik o podwyżkę i konkurencyjne oferty zatrudnienia".

Prus pisze: "nie dosięgły uszu Amona", czyli w sumie żadne zbiorowe dobro z tych sprzecznych próśb nie wynika.

Ale gospodarka nie jest grą o sumie zerowej, w której tylko nieszczęścia jednych przynoszą powodzenie innym. Jest ciągłym procesem zdobywania doświadczeń. Także negatywnych, które – być może – pozwolą nie powtórzyć wczorajszych błędów.

Greckie krisis to wybór, rozstrzygnięcie, zmiana – przypomina psycholog Elżbieta Sołtys.

Utrata pracy czy bankructwo przedsiębiorstwa może być nieszczęściem, ale może też stać się szansą. Z badań, jakie na początku lat 90. prowadził prof. Henryk Domański, wynikało, że wśród rodzącej się klasy przedsiębiorców było wielu byłych aktywistów solidarnościowego podziemia. Wyrzuceni z pracy w stanie wojennym, aby jakoś przeżyć, zakładali małe interesiki – warzywniaki, antykwariaty, firmy remontowe. Gdy nastał kapitalizm, okazało się, że są świetnie przygotowani do nowych czasów.

Jak mówi Elżbieta Sołtys, żeby przejść przez kryzys, trzeba mieć nagromadzone zasoby. W przypadku firm chodzi o zasoby finansowe, materiałowe, możliwości zwiększenia wydajności. W przypadku dotkniętych nieszczęściem bezrobocia czy bankructwa ludzi, te zasoby to optymizm, gotowość do zmian, odwaga – cechy, które pomogły byłym opozycjonistom z badań Domańskiego.

Co z tym zrobimy

Z kolei na płaszczyźnie zbiorowej najważniejsze jest, co społeczeństwo uczyni z doświadczeniem kryzysu – czy będzie je potrafiło na stałe wpleść w rozwojowy wątek, czy też odstawi na półkę, jak przeczytaną książkę.

Elżbieta Sołtys ma nadzieję, że w Polsce przyniesie ono gotowość nowego podejścia do konfliktów przedsiębiorcy–pracownicy. Wielu pracodawców – we własnym interesie – jest gotowych szukać rozwiązań, które pozwolą ograniczyć koszty osobowe bez rujnowania kapitału ludzkiego firmy. Na razie ich propozycje, by wprowadzić możliwość bardziej elastycznego rozliczania czasu pracy – np. w ujęciu rocznym, tak jak zrobił to niemiecki Volkswagen – spotkały się ze zdecydowanym „nie” związkowców. Związki wciąż nie potrafią wyzwolić się z kultury walki.

Minister Michał Boni ma jednak nadzieję, że związki do kompromisu przekona. Od dawna już mówi o duńskim koncepcie flexicurity, łączącym elastyczność zwalniania i zatrudniania przez pracodawców z gwarantowanym przez państwo bezpieczeństwem pracowników, którzy otrzymują nie tylko pomoc w znalezieniu pracy i zdobyciu nowych kwalifikacji, ale także np. państwowe dopłaty do niższych niż poprzednie zarobków.

Kompromis wymaga jednak gotowości obu stron. Co państwo i pracodawcy mogą zaoferować pracownikom w zamian za ustępstwa w kodeksie pracy? Samo tylko uratowanie kilkuset tysięcy miejsc pracy to wiele, ale zbyt mało, by ustępstwa nie wróciły roszczeniową czkawką za parę lat, gdy gospodarka odbije od dna i pracowników znowu zacznie brakować.

Inny świat

No i wreszcie to, co najważniejsze. Niezależnie od tego, co stanie się w Polsce, Niemczech czy Chinach, to w rękach Amerykanów jest ostateczne odrzucenie neoliberalnego paradygmatu, który od trzydziestu lat zdominował politykę gospodarczą Zachodu. Politykę gospodarczą, nie ekonomię, bo, jak pisze prof. Witold Orłowski, "bezkompromisowymi krytykami i apologetami rynku nie są zazwyczaj ekonomiści, ale politycy. Kto chce poznać poglądy krytyków, niech sięgnie po dzieła Lenina, a we współczesnej Polsce np. Piotra Ikonowicza. Kto chce zrozumieć argumenty apologetów, niech zapozna się z książką Friedricha Hayeka »Konstytucja wolności«, a we współczesnej Polsce niech np. czyta felietony Janusza Korwin-Mikkego".

Nie chodzi tu o jakiś powrót do socjalizmu, bo trudno przecież socjalistą nazwać Paula Volckera, prezesa Rezerwy Federalnej za czasów Cartera i Reagana, a teraz szefa zespołu doradców ekonomicznych Obamy. W połowie stycznia kierowana przez Volckera tak zwana "Grupa Trzydziestu" wybitnych ekonomistów światowych (jej członkiem jest m.in. Leszek Balcerowicz) opublikowała raport, w którym wzywa do zwiększenia nadzoru publicznego nad instytucjami finansowymi – zwłaszcza nad rozmaitymi funduszami, przekraczającymi wszelkie granice spekulacyjnego ryzyka. Niezbędne jest wymuszenie większej przejrzystości i bezpieczeństwa ich działań.

To tak oczywiste, że aż absurdalne. Państwa, które zabraniają sprzedaży toksycznych zabawek i karmy dla psów, pozwalały na handel "toksycznymi" aktywami finansowymi! Efekt nierównego dostępu do informacji jest podobny w obu przypadkach – zarówno konsumenci czekolady czy proszku do prania, jak i nabywcy jednostek uczestnictwa w funduszu nie mają pojęcia, "co jest w środku". Regulacje, które postuluje doradca Obamy, miałyby tę niesymetryczność dostępu do informacji ograniczyć.

W zglobalizowanym świecie kapitał nie zna jednak granic – więc jakkolwiek reformy zostaną ustanowione w Unii Europejskiej, Japonii i USA, to ich faktyczne wprowadzenie w życie zależy od zaakceptowania – jak pisze omawiający raport Volckera tygodnik "The Economist" – faktu, że globalny kryzys potrzebuje globalnej koordynacji i wprowadzenia globalnych praw. O takie globalne regulacje apelowali już podczas październikowego szczytu najważniejszych potęg gospodarczych i głównych krajów rozwijających się m.in. Gordon Brown, Angela Merkel i Nicolas Sarkozy. Chodzi nie tylko o możliwość ucieczki kapitału do rozmaitych rajów podatkowych. Jak pisze prof. Orłowski, "Brytyjskie Wyspy Dziewicze można oczywiście zmusić do uległości, ale (...) zgoda co do podstawowych zasad regulacji rynków finansowych, poza »wielką trójką« i pozostałymi krajami OECD, powinna też objąć jak największą ilość wschodzących rynków, a przede wszystkim Chiny, Indie, Rosję, Brazylię i kraje Azji Południowo-Wschodniej".

Tym, którzy boją się „światowego dyktatu” finansowego, można odpowiedzieć tylko tak: wybór jest pomiędzy globalną regulacją a dyktatem nieodpowiedzialnych gówniarzy, którzy jednym przyciśnięciem klawisza komputerowego tracą setki milionów cudzych dolarów. To chyba nie jest trudny wybór.

Właściwy wymiar

No więc jak? Czy z kryzysu może wynikać coś pozytywnego? Jak mówi Stefan Kawalec, ekonomista i były wiceminister finansów, najbardziej pozytywne jest to, że zdarzył się teraz, kiedy politycy są jeszcze w stanie nad nim zapanować, a nie za parę lat, gdy wciąż rosnąca światowa piramida finansowa przysypałaby swoimi gruzami cały świat zachodni.

Wraz z kryzysem upadła wiara w szereg ekonomicznych i społecznych mitów – w to, że sam tylko kapitał, bez włożonej pracy, może przynosić rok w rok dwudziestoprocentowy zysk. W to, że dzięki powszechnie dostępnemu kredytowi każdy mieszkaniec Zachodu może sobie pozwolić na realizację wszystkich konsumpcyjnych zachcianek. W to, że udało się zapanować nad cyklicznością następujących po sobie w kapitalizmie okresów prosperity i spowolnienia.

Przed laty poeta Antoni Pawlak napisał: "najpiękniejsze są chwile naszych klęsk, bowiem to one sprowadzają nas do właściwego wymiaru".

Nowa gazowa mapa świata

Orig. Title: Nowa gazowa mapa świata (Новая газовая карта мира)
Author: Paweł Arabow (Павел Арабов)
Published by: Izviestija 28.01.2009

Новая газовая карта мира
"Война" не закончилась, теперь идет битва за рынки

Павел Арабов

Прошло уже две недели после возобновления транзита российского газа через Украину, но затишьем на "газовом фронте" и не пахнет. Наоборот, в Будапеште и Москве за эти дни состоялось уже два саммита на высшем уровне. И оба посвящены одному вопросу: как доставить газ в Европу. Основной маршрут через Украину надежным никто уже не считает. Теперь речь идет о новых путях. Европейцы судорожно решают, что им выгоднее - строить новые трубопроводы или морские терминалы для танкеров-газовозов? Строить с Россией или без нее? С январского конфликта начался новый передел рынка, и наша страна здесь - главный участник. "Известия" постарались оценить наши шансы в ходе передела европейского газового рынка.

Перебои с поставками топлива посреди морозной зимы всколыхнули в душах европейцев давние страхи. Многие по привычке разглядели в этом "руку Москвы". Другие понимают, что газовым шантажом занималась именно Украина. И эти две господствующие в умах жителей Европы точки зрения хорошо видны в статьях европейских газет. "По словам наблюдателей, российская сторона создавала всевозможные препятствия и использовала любые предлоги для того, чтобы сорвать процесс", - уверяет британская The Financial Times. Зато немецкая Die Welt постаралась беспристрастно разобраться, куда и как исчезал газ при транзите через Украину. "Речь идет о большом объеме топлива, постоянно и точно измерять который слишком сложно... транспортировка газа основывается на доверии, а если оно подорвано, остается единственный выход - контролировать прохождение газа в транзитном газопроводе", - пишет газета.
Но все это "волны по воде". И расходятся они вокруг прокатившихся во многих странах "газовых" встреч, переговоров и громких политических заявлений.

Цена вопроса - труба

Общую "тему для беспокойства" президент России Дмитрий Медведев назвал на открытии Московской международной конференции по вопросу обеспечения доставки российского газа потребителям в Европе 17 января.
- В последнее время мы исходили из того, что тот режим энергобезопасности, который сложился в Европе, является оптимальным. Оказалось - нет, - заметил он.
Эту мысль поддержал и чешский премьер Мирек Тополанек - уже на состоявшемся во вторник "Набукко-саммите" в Будапеште ("Известия" писали об этой встрече в номере за среду).
- Мы вели долгие переговоры с российским премьером Владимиром Путиным, когда пытались разрешить газовый спор. Мы затронули тогда и проблему диверсификации поставок газа, к которой российская сторона отнеслась положительно и с пониманием, - заявил Тополанек.
Говоря другими словами, и поставщикам, и потребителям газа сейчас очень нужны новые маршруты доставки газа. Главное, чтобы они проходили подальше от Украины и в идеале сразу вели из страны-продавца к покупателю. Почему же это так важно?

Из-за чего спор?

"Газпром" поставляет в Европу около 30% всего потребляемого там природного газа. Речь идет о колоссальном объеме в 154 млрд куб. м в прошлом году. Часть Европа добывает сама, а если говорить об импорте, то в нем доля России - больше половины. До первого прекращения поставок из-за украинского воровства в январе 2006 года такие пропорции никого не смущали. Ведь Россия, а до этого Советский Союз поставки никогда не срывали. Но после январских событий в Европе возникла настоящая паника. Особенно сильно досталось Болгарии, Словакии и Балканским странам - там пришлось заморозить больницы, школы и роддома. И хотя "Газпром" пытался обеспечить своих покупателей необходимым топливом, наращивая поставки по "неукраинским" газопроводам, это было невозможно: через эту страну в Европу попадает 80% российских поставок.
Ситуация выглядит еще хуже, если заглянуть лет на 10 вперед. По прогнозу авторитетного Международного энергетического агентства, уже к 2020 году потребности Европы в газе почти удвоятся. И объем закупок в России придется увеличить на 65-105 млрд куб. м газа. Откуда же они возьмутся, если Украина даже нынешние объемы поставок регулярно срывает? А по некоторым данным, и вовсе готова продать свою "трубу" американцам?

"Антироссийские" проекты: через Турцию или Грузию


Сомнения европейцев можно понять - если покупаешь на стороне большую часть необходимого топлива, очень хочется хотя бы газопровод иметь свой. Коммерческого смысла здесь немного (газ все равно в чужих руках), зато чисто психологически становится спокойнее. С проектом такого "своего" газопровода еврочиновники носятся уже больше 10 лет. Называется эта так и не появившаяся труба "Набукко". Основная причины, по которым этот маршрут до сих пор так и не стал реальностью, - колоссальная цена строительства (больше $10 млрд) и неясность с источниками газа. Ни Иран, ни Казахстан, ни Туркмения, ни Азербайджан наполнить "Набукко" не могут. А кто ж даст такие деньги на пустую трубу?
К тому же в Турции этот газопровод должен пройти по территории вооруженного конфликта с курдскими племенами. И сказать, сколько раз за год они будут "Набукко " взрывать, не возьмется никто.
- Сначала заключаются контракты минимум лет на десять, а потом только под проект дают деньги, - заявил "Известиям" источник в одной из газовых компаний. - Пока решить этот вопрос с "Набукко" Европе не удается. Россию этот проект не тревожит, потому что при реализации он может успокоить наших покупателей.
Последние громкие слова по "Набукко" прозвучали во вторник на газовом саммите в Будапеште. Но и там были лишь общие слова. Общее раздражение такой говорильней в интервью венгерскому государственному телеканалу накануне будапештского саммита высказал президент Азербайджана Ильхам Алиев.
- Нам все ясно, и мы готовы сотрудничать. Пусть теперь европейцы предложат что-нибудь конкретное, - потребовал он.
Его раздражение понятно - "Набукко" для Азербайджана может стать важной экспортной артерией... если будет построен.
Еще более странный и воздушный проект вынашивают Украина и Грузия. У которых, между прочим, своего газа на экспорт нет. Это так называемый газопровод "Белый поток" по дну Черного моря из Батуми в Крым. Предложили соорудить его чиновники украинского кабинета министров в 2005 году. После этого идея "Белого потока" не шагнула дальше презентаций на газовых форумах.

Так что же, никакой возможности построить надежные газопроводы у Европы нет?
Российские предложения


Наоборот. Наша страна предлагает проложить в регион две новых трубы - "Северный поток" (по дну Балтийского моря) и "Южный поток" (по дну Черного моря). Их общей мощности - больше 86 млрд куб. м - как раз должно хватить на возросшие к 2020 году европейские потребности. Газом они обеспечены, финансированием тоже. Маршруты по безопасности близки к идеальному варианту - спокойное окружение и ведут непосредственно от поставщика к потребителям. Транзитных стран вне Евросоюза просто нет. Один "минус" - газ российский. Постоянное бюрократическое затягивание строительства дошло до того, что премьер-министр России Владимир Путин в октябре 2008 года вынужден был заявить о возможной переориентации экспорта газа на другие рынки.
- Европа должна окончательно решить, нужен ей трубный газ из России в тех объемах, которые мы предлагаем, или нет... если не нужен, значит, мы... будем строить заводы по сжижению, работающие на мировой рынок, - заявил он.
Впрочем, в отличии от того же "Набукко", строительство "Северного потока" уже ведется. Работать газопровод начнет в 2011 году.
Так что же в этих проектах не устраивает европейцев?

Считаем очки: сколько "против" нас...

Под шумок окончания российско-украинской "газовой войны" в Европе развернулся настоящий передел рынка. Основная идея - уменьшить значение поставок топлива из России. "Газпром" уже понес в этой борьбе первые потери.
Во-первых, прямой урон от непроданного из-за прекращения транзита газа составил около $2 млрд. И компенсировать их уже не удастся. Наши покупатели удовлетворяли свои потребности за счет газа, заранее закачанного в хранилища. Заново их наполнить они постараются ближе к концу лета. А к этому моменту наш газ упадет в цене раза в два-три ("Известия" писали об этом 20 января).
Во-вторых, покупатели требуют от "Газпрома" компенсации за сорванные поставки. И некоторые - ее добиваются. На прошлой неделе "Газпром" согласился поставлять газ Болгарии со скидкой. Детали соглашения между ними не разглашались, однако, по данным болгарской еженедельной газеты Capital, скидка составит 4% от стоимости недополученного газа летом и 8% - зимой. При этом, по подсчетам болгарского правительства, ущерб от недопоставок газа составил около 250 млн евро.
В-третьих, европейцы стали переориентировать часть закупок на других поставщиков. Та же Болгария во вторник подписала контракт на покупку 1 млрд куб. м у Азербайджана. Это значит, что на столько же уменьшатся закупки у "Газпрома". А Греция (до этого страна покупала в России 80% от нужного объема газа) пообещала больше топлива брать в Алжире в виде поставок сжиженного газа танкерами.

...и сколько "за"

Но на самом деле ситуация не выглядит так уж удручающе. Наши победы тоже можно "пронумеровать".
Во-первых, против строительства "потоков" теперь в Европе никто уже не выступает. То есть сняты последние препятствия на их пути. Значит, доля "Газпрома" на рынке Европы может еще вырасти почти на 30%. А это миллиарды долларов в год.
Во-вторых, даже скидку с цены газа для Болгарии стоит рассматривать скорее как хорошую попытку задобрить важнейшего партнера по строительству "Южного потока".
И в-третьих, обострение конкуренции еще никому не вредило. И руководителям "Газпрома" лишняя встряска тоже не повредит. В результате "газовой войны" они явно научились лучше отстаивать свои интересы. Пусть и не без помощи правительства...

Как газ пойдет в Европу?



___________________________ koniec artykułu

W związku z tym, że tak ważny okazuje się gazociąg Nabucco zamieszczam jeszcze ilustrację z innego artykułu na ten temat. Tytuł art. Свет в конце "Набукко", opublikowany w tym samym numerze Izviestij.

Odwrót od „aggiornamento”?

Orig. Title: Odwrót od „aggiornamento”?
Author: Stanisław Michalkiewicz
Published: Najwyższy Czas! 2009-01-28
Link

24 stycznia br. Ojciec święty Benedykt XVI zdjął ekskomunikę nałożoną w roku 1988 przez Jana Pawła II na czterech biskupów wyświęconych przez JE abpa Marcela Lefebvre’a: Bernarda Lellay, Alfonsa de Gallarety, Tissiera de Mallerais i Ryszarda Williamsona. Biskupi ci wyświęceni zostali bez zgody Stolicy Apostolskiej, co formalnie skutkuje właśnie ekskomunikowaniem, wszelako arcybiskup Lefebvre uzasadniał swoją decyzję „stanem wyższej konieczności” w jakim znalazł się Kościół katolicki w następstwie niektórych postanowień Soboru Watykańskiego II.

Sobór Watykański II został zwołany 11 października 1962 roku przez Jana XXIII, który został papieżem po śmierci Piusa XII. Wiodącym hasłem Soboru Watykańskiego II było „aggiornamento” – rozumiane jako dostosowanie funkcjonowania Kościoła do współczesnego świata. Wprawdzie promotorzy tego hasła energicznie zaprzeczali, jakoby chodziło o dostosowanie zarówno sposobu działania Kościoła katolickiego jak i doktryny wiary katolickiej do dominujących aktualnie w świecie intelektualnych mód, ale praktyka pokazała, że w tych zarzutach było sporo racji. Wprawdzie nie podważono prymatu Papieża i nie ogłoszono nadrzędności Soboru , ale już na szczeblu tzw. kościołów lokalnych szeroką falą wdarła się demokratyzacja w następstwie której doszło wkrótce do praktyk wzbudzających wśród bardzo wielu katolików konsternację i zgorszenie. Przodował w tym zwłaszcza kościół w Holandii, domagając się dalszych reform, obejmujących m.in. zniesienie celibatu i wprowadzenie kapłaństwa kobiet.

Odwołanie się przez Sobór do oświeceniowej doktryny praw człowieka niezwykle ułatwiło infiltrację Kościoła katolickiego przez marksistów, która w końcu doprowadziła do powstania i rozwoju tzw. „teologii wyzwolenia”, zwłaszcza w Ameryce Łacińskiej, w której za siłę napędową procesu dziejowego i rozwoju ludzkości uznana została walka klasowa. Od strony doktrynalnej teologię wyzwolenia zwalczał m.in. ks. Michał Poradowski, zaś mechanizmy komunistycznej infiltracji ukazał m. in. Józef Mackiewicz w książce „Watykan w cieniu czerwonej gwiazdy”. Z kolei promocja dialogu ekumenicznego, którego fundamentem było założenie, iż w każdej religii jest ziarno prawdy, sprawiła, iż znaczna część katolików albo przestała traktować serio zarówno własną, jak i wszelkie inne religie, albo podjęła poszukiwania religii wygodniejszych, czy przynajmniej – bardziej egzotycznych. Wreszcie reformy liturgiczne doprowadziły do niemal całkowitego wyrugowania języka łacińskiego i zakazu odprawiania Mszy św. w rycie trydenckim bez specjalnego pozwolenia, udzielanego zresztą bardzo niechętnie, albo wcale. Nawiasem mówiąc, ta ostatnia sprawa jest dość zagadkowa, bo dokumenty Soboru Watykańskiego II nie idą aż tak daleko. Jednak coś anonimowego, a potężnego i wpływowego liturgii trydenckiej jednak zakazało i nawet uchylenie przez Benedykta XVI konieczności ubiegania się o zezwolenie na odprawianie Mszy św. w rycie trydenckim niczego tu nie zmieniło.

Tym liturgicznym reformom towarzyszyła podobno intencja zbliżenia z innymi wyznaniami chrześcijańskimi, ale – poza cyklicznymi sympozjonami na których zawodowi katolicy w towarzystwie swoich odpowiedników należących do innych wyznań pili sobie z dzióbków – ekumenizm nie poczynił znaczących postępów, jeśli oczywiście nie liczyć galopującej sekularyzacji, która w krajach dawniej katolickich objawiła się w bigoterii „laickości”, doprowadzając je niekiedy – jak w przypadku Francji – do statusu kraju „misyjnego”. Z tych też względów krytycy Soboru Watykańskiego II wskazywali, że dobre drzewo nie może rodzić tak zatrutych owoców, zaś jedynym praktycznym skutkiem inicjatyw ekumenicznych jest protestantyzacja, a nawet – judaizacja Kościoła katolickiego i katolicyzmu. Pośrednio te obawy potwierdził nawet Paweł VI, wypowiadając opinię, iż „swąd szatana przez jakąś szczelinę wtargnął do Świątyni Pańskiej”.

Czy wtargnięcie „swędu szatana” stwarza sytuację „wyższej konieczności”? Najwyraźniej Jan Paweł II tak nie uważał, bo w 1988 roku ogłosił ekskomunikę. Jednak ta reprymenda nie skonfundowała ekskomunikowanych, ani nie zahamowała działalności założonego w roku 1970 przez HE abpa Marcela Lefebvre’a Bractwa Kapłańskiego św. Piusa X. Przeciwnie – postawa księży skupionych w Bractwie zjednywała im sympatię wielu katolików, podobnie zaniepokojonych rozwojem sytuacji w Kościele. W tej sytuacji Stolica Apostolska podjęła kontakty z ekskomunikowanymi biskupami i w roku 2003 ukazał się komunikat stwierdzający, iż katolicy mogą uczestniczyć we Mszy św. sprawowanej przez księży należących do Bractwa.

Ale dopiero pontyfikat Benedykta XVI zapoczątkował przyspieszenie. Zresztą Józef kardynał Ratzinger już wcześniej sprawiał wrażenie, iż podziela wiele obaw i zastrzeżeń, zaś słynna deklaracja jego autorstwa „Dominus Iesus” wywołała jęk zawodu, a nawet słyszalne zgrzytanie zębów w środowiskach nałogowo oddających się ekumenizmowi. Wielokrotnie też, mówiąc o rycie trydenckim ubolewał, że to, co przez całe wieki było przedmiotem naszej miłości i dumy, obecnie jest traktowane niemal jak jakaś zbrodnia. Widoczną konsekwencją tej postawy Ojca Świętego było przywrócenie w roku 2007 Mszału trydenckiego i formalne uchylenie obowiązku każdorazowego uzyskiwania zezwolenia na odprawianie Mszy św. w rycie trydenckim. W ten sposób Benedykt XVI wprost przeciwstawił się tym anonimowym i wpływowym siłom w Kościele, które zakaz ten bez wyraźnych podstaw w dokumentach Soboru Watykańskiego II via facti przeforsowały. Wreszcie doszło do uchylenia również i ekskomuniki.

Nastąpiło to po wystosowaniu do ekskomunikowanych swego rodzaju ultimatum, w którym Stolica Apostolska żądała deklaracji, iż Bractwo nie uważa się za rodzaj magisterium wyższego nad Magisterium Kościoła, zaprzestania krytyki papieża i udzielenia odpowiedzi pozostającej w symetrii do „hojności Ojca świętego”. Odpowiedź nadeszła w czerwcu 2008 roku i najwyraźniej musiała zadowolić Benedykta XVI, skoro zdecydował się na zdjęcie ekskomuniki nałożonej przez Jana Pawła II w roku 1988.

Warto zwrócić uwagę, że wprawdzie ultimatum Stolicy Apostolskiej zawiera żądanie, by Bractwo nie uznawało się za rodzaj magisterium wyższego nad Magisterium Kościoła i nie okazywało, iż jest w opozycji do Kościoła, ale nie wymagało, by członkowie Bractwa porzucili swoje zastrzeżenia wobec niektórych postanowień Soboru Watykańskiego II. Nic mi też nie wiadomo, by te zastrzeżenia odwołali. W takiej sytuacji decyzja Benedykta XVI o zdjęciu ekskomuniki oznacza, iż krytyka niektórych decyzji Soboru Watykańskiego II nie stanowi przeszkody w przynależności do Kościoła katolickiego, a skoro tak – może oznaczać, że i Ojciec Święty też uważa je za niefortunne.

Spisek powszechny

Orig. title: Spisek powszechny
Author: Krzysztof Szymborski
Published: Polityka, 28.01.2009
Link

Spisek powszechny

Nic nie dzieje się bez powodu, a tym powodem – w mniemaniu wielu ludzi – jest zwykle spisek. Dlaczego tak łatwo dajemy się do tego przekonać?
Historia dostarcza przykładów autentycznych spisków o doniosłych politycznych konsekwencjach.

Jednak szczerzy wyznawcy spiskowej teorii dziejów, a są ich miliony, "nie tylko – jak napisał Richard Hofstadter w eseju "The Paranoid Style in American Politics" – dopatrują się konspiracji i spisków kryjących się za niektórymi historycznymi zdarzeniami, lecz uważają rozległy i gigantyczny spisek za siłę napędową wszystkich ważnych wydarzeń. Historia jest spiskiem".
Kiedy w 2006 r. Scripps Howard News Service, we współpracy z Ohio University, przeprowadził w Stanach Zjednoczonych badania opinii publicznej na temat terrorystycznego ataku z 11 września 2001 r., okazało się, że 36 proc. respondentów uważa za bardzo lub dość prawdopodobne, iż za zamachami tymi stali agenci amerykańskich władz federalnych, a ich celem było przygotowanie gruntu pod planowany atak USA na Irak. Nie powinno to nikogo dziwić. Podobne badania ankietowe ujawniły już wcześniej, że około 80 proc. Amerykanów nie wierzy, że Lee Harvey Oswald w pojedynkę zamordował prezydenta Johna Kennedy’ego. Na temat jego śmierci napisano kilka tysięcy książek, których konkluzja jest jedna – Kennedy nie miał szans, w spisku miało uczestniczyć bowiem ok. 30 potężnych grup interesów, wśród nich włoska mafia, CIA, wiceprezydent, nie wspominając o agentach Kremla. Ponad 40 proc. społeczeństwa jest przekonane, że rząd federalny ukrywa prawdę na temat lądowania kosmitów na Ziemi, a może nawet jest przez nich kontrolowany. Popularnych wśród Amerykanów teorii spiskowych są dziesiątki.
Zarówno wspomniany Hofstadter, jak wielu innych autorów amerykańskich, traktuje ten temat z nieco zawężonej perspektywy. Już tytuł cytowanego eseju sugeruje, że wiara w konspirację jako motor dziejów jest przejawem paranoi, a Amerykanie szczególnie często padają jej ofiarą. Oba sądy wydają się niesłuszne. Zacznijmy od paranoi. Wszak człowiek jako przedstawiciel Homo sapiens (niektórzy dodają jeszcze drugie sapiens) jest z natury istotą rozumną, która opiera swe przekonania na wnioskowaniu przypominającym metodę naukową. Jeśli nie rodzimy się mądrzy, to można nas nauczyć rozumu przez odpowiednie wychowanie – i temu służy powszechny obowiązek szkolny. Wiarę w potęgę ludzkiego rozumu głosili już starożytni filozofowie greccy, zaś od czasów europejskiego oświecenia stała się ona częścią własnego wizerunku zachodniego człowieka.
Postępy nauk behawioralnych w ostatnich dekadach, w szczególności koncepcja ludzkiej natury zaproponowana przez psychologów ewolucyjnych, wskazują jednak, że rozum ludzki jest mocno przereklamowany. Istotnie, posiadamy głęboką naturalną potrzebę rozumienia, ale nie ma ono bezpośredniego związku z obiektywną naukową wiedzą. Rozumienie, jakiego pragniemy, to pewna spójna, prosta i wszechogarniająca wizja rzeczywistości i rządzących nią praw – wizja, dodajmy, jakiej nauka zapewne nie będzie w stanie nigdy dostarczyć.
Do kwestii ograniczeń wiedzy naukowej jeszcze wrócimy, lecz najpierw nieco więcej o ludzkiej naturze.
Ludzie i małpy, twierdzą darwiniści, mają wspólnych przodków, którzy żyli przed kilkoma milionami lat, i na trwający od czasu naszego rozstania z szympansami proces uczłowieczania naszego gatunku decydujący wpływ miało znaczne powiększenie się ludzkiego mózgu oraz powstanie języka pozwalającego przekazywać sobie wyrafinowane treści (począwszy od tego, gdzie można znaleźć dojrzałe owoce, a skończywszy na ostrzeżeniu, gdzie czai się szablozębny tygrys). Proces ten był początkowo bardzo powolny i postęp w znacznej mierze zależał od pojawienia się korzystnych zmian genetycznych. Kultura ludzka zaczęła się kształtować dopiero w ciągu ostatnich kilkuset tysięcy lat, a ewolucja kulturowa nabrała błyskawicznego (w porównaniu z ewolucją biologiczną) tempa po wynalezieniu rolnictwa i hodowli mniej więcej 10 tys. lat temu. Tym, co zasadniczo różni nas od innych zwierząt, jest niebywała zdolność do – jak nazywają to Robert Boyd i Peter Richerson, amerykańscy uczeni lansujący teorię koewolucji genów i kultury – społecznego uczenia się. Społeczne oznacza po prostu, że uczymy się jedni od drugich, a nie tylko na podstawie własnego doświadczenia. Taki proces uczenia wymaga jednak znacznej dozy łatwowierności czy przynajmniej wzajemnego zaufania. Gdybyśmy byli krytyczni wobec bliźnich i nieprzerwanie podejrzewali ich, że wciskają nam ciemnotę, niewiele zdążylibyśmy się w ciągu całego życia nauczyć. Aby młodzież uczyła się i przystosowywała do życia w społeczeństwie, konieczna jest więc znaczna wrodzona skłonność do konformizmu. Uczymy się, twierdzą Boyd i Richerson, głównie naśladując innych. To jedna strona naszej natury.

Potrzeba plotek

A co z naszą inteligencją? Ta, choć przydatna, jest kosztownym luksusem – na utrzymanie mózgu zużywamy 20 proc. wydatkowanej przez organizm energii, a inne zwierzęta tylko około 3 proc. Poza tym dziecko z dużą głową bardzo trudno urodzić. Jaka bytowa potrzeba sprawiła więc, że ewolucja nas w tę błyskotliwą inteligencję wyposażyła? Coraz popularniejszej odpowiedzi na to pytanie dostarcza ostatnio tzw. teoria inteligencji makiawelicznej. Ewolucja darwinowska – jak wiemy – polega między innymi na tym, że z różnorodnego grona osobników danego gatunku gorzej przystosowani są eliminowani z puli genetycznej przez siły natury i nie pozostawiają potomstwa. W przypadku człowieka, twierdzą zwolennicy teorii makiawelicznej, rolę tych sił spełniali inni ludzie – stopniowo stawaliśmy się coraz inteligentniejsi, by z powodzeniem oszukiwać innych i sami nie dać się przechytrzyć. Jeśli koncepcja ta jest prawdziwa, to blisko już do wyjaśnienia popularności wszelkich spiskowych teorii. Jesteśmy na ewentualność konspiracyjnej zmowy naszych wrogów lub konkurentów szczególnie uczuleni – od naszej czujności i przebiegłości zależało w przeszłości i zależy dziś nasz sukces, a nawet biologiczne przetrwanie.
Jeśli inteligencja służyć nam miała jako narzędzie gier politycznych, to język – twierdzi brytyjski antropolog Robin Dunbar – rozwinął się po to, byśmy mogli plotkować przy ognisku na afrykańskiej sawannie. Tak jak wśród szympansów więzi społeczne pielęgnowane są przez wzajemne iskanie, tak u ludzi tę rolę pełni wymiana plotek na temat innych – komu można ufać, a komu nie, kto z kim knuje przeciwko komu.
Plotka o rzekomych grzechach, przekrętach i knowaniach innych pozostaje bardzo ważnym źródłem naszej wiedzy o świecie. Dopuszczeni do tajemnicy czujemy się dowartościowani, wzmacnia się nasze poczucie przynależności do grupy wtajemniczonych. Tę wiedzę dostępną nielicznym możemy następnie sprzedawać innym, zwiększając swój autorytet.
Dodajmy do tego naturalną skłonność do upatrywania prawidłowości i sensu w pozornym chaosie rzeczywistości, a staje się zrozumiałe, że niechętnie przyjmujemy do wiadomości, iż różne zdarzenia są przypadkowe i nie kryje się za nimi żaden celowy zamysł. Intuicja mówi nam, że nic nie dzieje się bez przyczyny, choć ta jest zwykle starannie ukryta. Demaskując spisek czujemy się mądrzejsi.
Spiskowa teoria dziejów, w swych rozmaitych wcieleniach, przemawia do naszego ultraracjonalizmu – przekonania, że rzeczywistość poznać można czystym rozumem, bez żmudnej weryfikacji faktów i konfrontacji rozmaitych hipotez. Jako ogólna teoria rzeczywistości ma ona dwóch konkurentów – religię i naukę. Wierzenia religijne, głoszące, że świat jest produktem idei wszechmogącego stwórcy, zaspokajają potrzebę
wiedzy i w tym sensie są jak gdyby spiskową teorią w skrajnej, transcendentalnej wersji. Wymagają jednak pokory i uznania nieskończonej wyższości Wielkiego Projektanta, któremu nie można przecież przypisywać nikczemnych intencji. Teoria świeckiego spisku jest mniej fatalistyczna i pozostawia nam złudzenie podmiotowości.
Co do nauki, to od czasu upadku deterministycznego paradygmatu klasycznej fizyki straciła ona wiarę w swą nieomylność i zdolność do odkrycia prawdy absolutnej. Współcześni filozofowie twierdzą wręcz, że ciągły brak pewności i sceptycyzm wobec zastanej wiedzy jest istotą naukowego myślenia. Przyszłość, nawet w świecie nieożywionym, przestała być przewidywalna – rządzi nim kwantowa nieoznaczoność i chaos procesów nieliniowych. Nauka jest poszukiwaniem, a nie odpowiedzią, a tę pragniemy mieć natychmiast, bo trudno żyć w niepewności.

Potrzeba układu

Wracając do społecznej rzeczywistości współczesnego świata, warto wspomnieć o dwóch spostrzeżeniach brytyjskiego psychologa Patricka Lemana. Próbując wyjaśnić przyczyny popularności rozmaitych teorii spiskowych (takich jak zamach na życie księżnej Diany czy zabójstwo Johna Kennedy’ego), twierdzi on: "Badania sugerują, że ludzie skłonni są wierzyć, iż doniosłe historycznie zdarzenia muszą być spowodowane przez podobnie ważne i potężne czynniki sprawcze". Błąd pijanego kierowcy czy samotny szaleniec z karabinem nie mogą wpłynąć na tok historii. Chyba że kryje się za nimi jakaś złowroga potężna organizacja, układ czy sieć.
Drugie spostrzeżenie Lemana dotyczy faktu powszechnie znanego – prowadzone w Stanach Zjednoczonych badania dowiodły, że wyznawcy spiskowych teorii szczególnie często rekrutują się z grup społecznych o niskim statusie, które uważają się za ofiary społecznej dyskryminacji.
Grupą taką są np. Afroamerykanie, wśród których prawie połowa jest przekonana, że wirus HIV powodujący AIDS został wyhodowany celowo, aby dokonać za jego pomocą eksterminacji czarnej mniejszości.
W Polsce, dla odmiany, sporą popularnością cieszy się teoria, że obrady Okrągłego Stołu w Magdalence były częścią spisku mającego na celu pozorną zmianę ustroju w taki sposób, by komuniści nie utracili rzeczywistej władzy. Nie trzeba być szczególnie przenikliwym historykiem, aby przekonać się, że jest to teoria naiwna. Wystarczy zajrzeć do Internetu. Spisek Okrągłego Stołu jest znacznie starszy – sam komunizm jest zresztą tylko jednym z narzędzi znacznie szerszej i tajemniczej zmowy anglojęzycznych imperialistów. Zdaniem wielu tropicieli teorii spiskowych historia Okrągłego Stołu zaczęła się od bogatego brytyjskiego przemysłowca Cecila Rhodesa, twórcy południowoafrykańskiej kolonii noszącej jego imię (Rodezja) oraz diamentowego koncernu de Boera. W młodości Rhodes przyjęty został do loży masońskiej i został jej mistrzem w 1877 r. Uznał jednak masonerię za zbyt słabą, by mogła kształtować przyszłość świata, i w zmowie z Lordem Nathanem Rothschildem stworzył własną tajną organizację, której celem było dążenie do globalnej dominacji anglo-amerykańskiej elity finansowej. Cytując anonimowego autora poświęconej temu spiskowi jednej ze stron internetowych: "W latach 1909–1913 ta tajna grupa stworzyła, korzystając z pomocy dynastii bankierskich, zewnętrzne pierścienie, zwane grupami Okrągłego Stołu, zarówno w królestwie brytyjskim jak w Stanach Zjednoczonych. Amerykańska grupa Okrągłego Stołu, czyli Wtajemniczeni, wkrótce potem utworzyła inny zewnętrzny pierścień nazwany Council on Foreign Relations. To poprzez tę grupę (...) i jej wpływy w kręgach rządowych, w CIA i na uniwersytetach ta międzynarodowa konspiracyjna grupa kapitalistyczna zdominowała wewnętrzną i międzynarodową politykę Stanów Zjednoczonych przez ponad 80 lat. Finansowani przez fortunę Rhodesa i Rothschilda spiskowcy doprowadzili między innymi do bolszewickiej rewolucji w Rosji".

Teraz, kiedy tę straszną prawdę już ujawniłem, nie pozostaje mi nic innego, jak sprawić sobie kuloodporną kamizelkę, wstawić w okna kraty i nie reagować na pukanie do drzwi.

wtorek, 27 stycznia 2009

Depresja bez dna

Orig. title: Depresja bez dna
Author: Tomasz Sakiewicz
Published: 26.01.2009, Gazeta Polska
Link

Depresja bez dna


Około miliona nowych bezrobotnych, spadek PKB o kilka procent, potężne zatory płatnicze i spektakularne bankructwa, a na koniec silna fala protestów społecznych - to najbardziej prawdopodobny obraz polskiej gospodarki w tym roku.

Przyczynił się do tego największy od II wojny światowej kryzys gospodarczy na świecie ale także fatalne błędy popełnione przez polski rząd. Jego główne grzechy to ukrywanie kryzysu i nieumiejętność pozyskiwania unijnych środków.

Pożar cywilizacji

Nasza cywilizacja od kilkudziesięciu lat idzie na skróty. Pieniądz, czyli wycena dóbr i usług coraz bardziej odrywał się od realnych wartości takich jak praca, dobra kopalne i potencjał produkcyjny. W rezultacie realny pieniądz został zastąpiony papierami wartościowymi kolejnych generacji. Wyceniano nie rzeczywistą wartość przedsiębiorstw, a ich zdolność do wzrostu wartości. Na rynku krążyły podwójne czy potrójne wyceny tego samego dobra. To powodowało, że przedsięwzięcia mało zyskowne stawały się zyskownymi dużo bardziej. Rynek przestał wyceniać zdolności organizacyjne i konkurencyjność przedsiębiorstw, a reagował na tricki finansowe menedżerów. W rezultacie nastąpiło znaczne wykrzywienie oceny gospodarki w skali makro, ale też i mikro czyli podmiotów gospodarczych. Wiele z nich w normalnych warunkach nie mogłoby istnieć gdyby nie lewarowanie sztucznymi wartościami. Pojawiła się też inna niesłychana patologia. Oprócz gospodarki realnej zajmującej się wytwarzaniem dóbr i usług, zupełnie samodzielnie zaczęła istnieć gospodarka wirtualna. Oderwane od wartości walory krążyły w krwioobiegu finansowym stając się nominalnie potężniejsze niż wszystko co wytworzyła gospodarka realna. Od ponad roku obserwujemy na światowych rynkach całkowite wypalanie się gospodarki wirtualnej. Jednocześnie jednak krach giełdowy wykańcza te przedsiębiorstwa z gospodarki realnej, które zawdzięczały swoje dobre wyniki przewartościowaniu powstałemu dzięki ogromnej nadpłynności gospodarki wirtualnej. Tak dzieje się na przykład na rynku nieruchomości czy ropy naftowej. Światowy kryzys nie zaczął się dlatego, że załamał się rynek nieruchomości, ale rynek nieruchomości załamał się dlatego, że zgromadził w sobie wszystkie patologie światowej gospodarki.

Nie można tego kryzysu porównywać do krachu z lat trzydziestych ubiegłego wieku, bo tamten był jedynie ostrzeżeniem, które zapomniano i zlekceważono. Bardziej przyrównałbym obecne problemy do kłopotów finansowych jakie przeżywał Rzym w III i IV wieku po Chrystusie. Posrebrzane cynowe monety zastąpiły srebro i złoto. Było ich coraz więcej, ale stawały się przez to mało warte. W rezultacie, jeszcze kilkadziesiąt lat wcześniej cieszące się siłą i bogactwem tysiącletnie imperium, obejmujące niemal cały znany Europejczykom świat, legło w gruzach. Nie miało wiarygodnych pieniędzy na podtrzymanie swojej infrastruktury.

Jak na razie dolewamy oliwy do ognia


Z uwagą przyglądam się planom ratunkowym uruchamianym przez największe państwa świata. Widać, że wszystko idzie w kierunku pogłębiania istniejących patologii. Największe środki przeznaczono na ratowanie wirtualnych baniek finansowych czasem nazywanych bankami, albo funduszami inwestycyjnymi. Środki wysupłane na ten cel też są wirtualne, bo pochodzą z pożyczek publicznych, albo rządowych gwarancji. Mniej uwagi poświęca się na ratowanie dotkniętych przez kryzys branż przemysłu i handlu, a już zupełnie żadnej takiej przebudowie gospodarki, by przedsiębiorstwa poradziły sobie bez wirtualnych walorów. Mój pomysł z jesieni ubiegłego roku ogłoszony w GP , by nie ratować banków, a jedynie tych którzy nie ze swojej winy wpadli w pułapkę zadłużenia zakrzyczany jako absurdalny właśnie stał się częścią planu Ministerstwa Gospodarki. Tylko, że te kilka miesięcy zwłoki może uniemożliwić jego realizację. Nie wierzę w zapowiedzi, że kryzys światowy skończy się w tym roku. Będzie trwał póki przedsiębiorstwa towary i usługi nie odzyskają realnej wartości. Nastąpi więc całkowite przeszacowanie cen zarówno dóbr i usług jak i wytwarzających je podmiotów. Ponieważ rządy robią wszystko by zatrzymać ten rynkowy regulator kryzys się mocno przedłuży i nabierze wszelkich cech gospodarczej depresji.

Peryferia oberwą mocniej

Społeczeństwa nie są przygotowane na taki scenariusz więc pewnie dojdzie do potężnych zawirowań politycznych. Osłabienie więzi w UE, osłabienie USA, bunty w Chinach, polityczny rozpad Rosji i Ukrainy, to scenariusze dzisiaj bardzo realne.

Wprawdzie kryzys zaczął się od krajów bardzo bogatych ale biedniejsze oberwą mocniej. Wynika to z podziału ról w gospodarce światowej. USA i Zachodnia Europa dysponują ogromnym potencjałem gospodarczym i to one decydują jak przemieszczany jest kapitał. Tracąc na sile będą wyłączały swoje zaangażowanie w krajach je obsługujących. Rosja w wyniku popełnionych błędów stała się dla zachodu jedynie zapleczem paliwowym. Im mniej potrzeba będzie paliwa tym bardziej będzie wyłączane zaangażowanie finansowe zachodu. To tak jakby duża firma zamknęła zbędną jej stację benzynową. Sklepik przy tej stacji stanowiący resztę obrotu towarowego nie utrzyma zatrudnionych tam pracowników. Podobnie jest z Ukrainą produkującą dla światowej gospodarki między innymi stal. Niestety Polska również stała się w znacznej mierze montownią dla światowych producentów i nie decyduje o podziale środków finansowych koncernów nawet tych zamawiających u nas usługi i towary. Niewielki polski przemysł prywatny spotyka zbyt duże bariery biurokratyczne, by rozkręcić gospodarkę.

Ostatni gwóźdź do trumny


Gospodarka polska kwitła do jesieni. Zgasła jak pod wpływem pstryknięcia elektrycznym przełącznikiem. To właśnie efekt braku własnego potencjału. Wyłącznik nacisnęli planiści wielkich koncernów na Zachodzie, dla których usługi naszej gospodarki przestały być potrzebne. Stało się to już w połowie ubiegłego roku (wtedy właśnie zaczęła spadać na wartości złotówka). Przedsiębiorstwa odczuły to na jesieni, a budżet w zimie. Rząd nie mógł wiele zaradzić nadchodzącemu kryzysowi gospodarczemu, ale w wyniku popełnionych błędów go pogłębił. Pierwszy poważny błąd, to nieumiejętność pozyskania środków z UE. Z zaplanowanych w budżecie na 2008 r. 35 miliardów środków z UE pozyskano jednie 15 miliardów. To bezpośrednio nie przekłada się na stan finansów ale odbiera polskiej gospodarce możliwości odzyskania równowagi i odbicia z godziwego poziomu. Drugi koszmarny wręcz błąd, to ukrycie przed opinią publiczną rozmiarów krachu.

W rezultacie przedsiębiorstwa weszły w kryzys kompletnie nieprzygotowane, a instytucjom, które korzystały z budżetowych pieniędzy nagle ich zabrakło . W zeszłym roku tylko w wyniku zmniejszonych dochodów z podatków nie wpłynęło do budżetu około 10 miliardów zł. Gdyby obecne tempo załamywania się gospodarki utrzymywało się, w 2009 r. będzie mniej z podatków o około 50 miliardów plus to, co trzeba spłacać za tamten rok. Jasna i optymistyczna prognoza ministra finansów wzrostu dochodów podatkowych i niepodatkowych w budżecie o 30 miliardów zł. to, jak to ujął klasyk, jaja z pogrzebu. Należy w sposób niemal pewny założyć, że z przychodów podatkowych i niepodatkowych nie wpłynie więcej niż około 200 miliardów złotych. Przy planowanym deficycie 18 miliardów zieje dziura wielkości przynajmniej 50 miliardów. Minister Finansów widząc co się dzieje nakazał cięcia we wszystkich resortach rządowych. Z dnia na dzień zaczęło wszędzie brakować pieniędzy - na sądy, policję, wojsko i urzędy wojewódzkie. Nie zmieniono jednak ustawy budżetowej. Oficjalnie bowiem obowiązuje wersja, że mamy tylko lekkie spowolnienie.

Trochę to przypomina czasy PRL, kiedy nie kolejki przed sklepami były dowodem kryzysu a oficjalne oświadczenie politbiura. Zagraniczni inwestorzy widząc specyfikę działań władz wolą od naszej gospodarki trzymać się jak najdalej. W trudnych czasach szaleńców błądzących w chmurach mało się ceni. Nie wiem kiedy może nastąpić koniec tego dramatu, bo takiego czegoś jeszcze nie było. Zakładam, że w tym roku polska gospodarka cofnie się do poziomu rozwoju z 2005 r. To oznacza około miliona nowych bezrobotnych i przynajmniej kilkuprocentowy spadek PKB. To jednak i tak wariant bardzo optymistyczny. Komentatorom ekonomicznym zajmie jeszcze trochę czasu, by oswoili się z tą myślą.
--------------------------
Tomasz Sakiewicz - dziennikarz i publicysta. Redaktor naczelny tygodnika Gazeta Polska oraz miesięcznika Niezależna Gazeta Polska. Ma on obecnie kilka procesów sądowych i spraw w prokuraturze. Są to sprawy wytoczone m.in. przez Piotra Wierzbickiego, byłego naczelnego Gazety Polskiej oraz Elizę Michalik. Na początku lipca 2007 roku przegrał proces sądowy z Adamem Michnikiem. Został skazany na zapłacenie grzywny i opublikowanie przeprosin na łamach Gazety Polskiej za słowa: "Adam Michnik popierając komunistów wspierał korupcję". W październiku 2007 roku sąd zastosował wobec niego i Katarzyny Hajke 48-godzinny areszt wobec niestawiania się na rozprawie wytocznej przez stację TVN za artykuł, w którym napisano, że Milan Subotić, ówczesny pracownik stacji, współpracował z wojskowymi służbami PRL oraz WSI.

Samotnie nie dojdzie się na szczyt

Author: Jörg Blech (wywiad przeprowadził)- Malcolm Gladwell
Published: 23.01.2009, Der Spiegel, cyt za: portalwiedzy.onet.pl
Link
Samotnie nie dojdzie się na szczyt
Amerykański publicysta Malcolm Gladwell wyjaśnia, jak to się dzieje, że życie niektórych ludzi jest nieustającym pasmem powodzenia, jaki wpływ mają na to talent i praca oraz co jest najczęstszą przyczyną katastrof lotniczych.


Der Spiegel: Jak wytłumaczyłby pan sukces nowego prezydenta USA Baracka Obamy?

Gladwell: On jest w każdym calu produktem amerykańskiej merytokracji (system społeczny, w którym pozycja człowieka zależy od jego kompetencji i zasług – przyp. Onet): określone instytucje wyszukują i wspierają osoby mające w sobie duży potencjał. Obama najpierw ukończył znakomitą szkołę w Honolulu, potem studiował na Columbia University i w Harvard Law School. Stanowi doskonały przykład, że wszystko jest możliwe, jeśli tylko człowiek dostanie szanse, jakich nie miał w swoim rodzinnym domu.
Sam prezydent miał więc niewielki udział w swoich osiągnięciach?
Aby zrozumieć fenomen pod tytułem „Obama”, nie wystarczy opisać go jako ponadprzeciętnie utalentowaną osobę. Proszę tylko pomyśleć, jak niewielu Afroamerykanów pełni w swoim kraju ważny urząd! Nie brakuje talentów, lecz możliwości, by mogły się one rozwijać.
Jeśli miałby pan dzieci, na co zwracałby pan szczególną uwagę?
Ja należę do wyższej klasy średniej, nie musiałbym więc przesadnie troszczyć się o swoje potomstwo. Chodzi o to, by dać szanse dzieciom z rodzin stojących na niższych szczeblach drabiny społecznej. Na przykład letnie wakacje mają zupełnie inny wpływ na uczniów z bogatych i biednych domów. Podczas roku szkolnego nie występują żadne różnice między osiągnięciami dzieci pochodzących z różnych warstw społecznych, powstają one natomiast w czasie letnich wakacji, które tu, w Ameryce trwają aż trzy miesiące. Uczniowie z zamożnych rodzin uczą się nadal, wyjeżdżają na specjalne obozy, mają dostęp do książek. Dzieci biedne natomiast siedzą w domu, nie rozwijając swoich zdolności. Gdybym był ministrem edukacji, zlikwidowałbym w przypadku uczniów z ubogich rodzin tak długie ferie.
Rozmawiał pan również z twórcą Microsoftu, Billem Gatesem. Czym on tłumaczy swoje sukcesy?
Omawialiśmy okres między 13. i 17. rokiem jego życia. Wyliczył mi całą listę szczęśliwych przypadków: jako trzynastolatek trafił do dobrej prywatnej szkoły, w której był klub komputerowy – działo się to w 1968 roku, kiedy nawet większość uniwersytetów nie dysponowała komputerami, a czas programowania był bardzo drogi. Potem znalazł się w pobliżu firmy, która w zamian za wykonywane dla niej prace pozwoliła mu zająć się programowaniem. A jeszcze później dowiedział się, że na położonym niedaleko campusie University of Washington jest terminal komputerowy dostępny między drugą a szóstą rano. Szesnastolatek co noc wychodził więc o wpół do drugiej przez okno swojego pokoju, pokonywał na piechotę dwie mile i na cztery godziny siadał przed komputerem. Gdy w wieku 20 lat założył własną firmę software, dysponował już w sumie siedmioletnim doświadczeniem.
Pańska teza mogłaby również posłużyć usprawiedliwianiu wszelkich niepowodzeń. W niesprzyjających warunkach człowiek stanie się nieudacznikiem, niezależnie od tego, jak bardzo jest pracowity i ambitny.
Tak daleko bym nie szedł, choć wpływ uwarunkowań społecznych uważam za niezwykle istotny. (...)
Jednak nawet wśród tych, dla których okoliczności były wyjątkowo łaskawe, tylko nieliczni dochodzą na sam szczyt. Gdzie tkwi sekret?
W 10 tysiącach godzin pracy. Trzeba przygotowania i ćwiczeń, by podołać bardziej złożonym zadaniom. Nie znajdziemy mistrza szachowego, który nie spędził 10 tysięcy godzin przy szachownicy – co oznacza wysiłek jakichś dziesięciu lat. Wysiłek ów jest tak wielki, że jednostka sama go nie udźwignie. Musi istnieć otoczenie, w którym będzie mogła ćwiczyć tak intensywnie.
Czy do pana koncepcji pasuje to, co ludzie nazywają zwykle talentem?
Przyznaję, że coś takiego istnieje, lecz wpływ ma bardzo ograniczony. Psycholog Anders Ericsson przeprowadził kiedyś w Berlinie badania z udziałem skrzypaczek. Okazało się, że te z nich, które do 20. roku życia poświęciły ponad 10 tysięcy godzin na ćwiczenie, niemal wszystkie bez wyjątku grały na najwyższym poziomie pierwsze skrzypce. Wśród pozostałych, niespelniających tego warunku ani jedna nie miała takich osiągnięć. Różnica leży więc wyłącznie w skali zaangażowania. Mówiąc o talencie, w rzeczywistości mówimy o gotowości do ciężkiej pracy.
Bez pracy, jak wiadomo, nie ma kołaczy. Co nowego jest w pańskiej próbie wyjaśnienia tajemnicy sukcesu?
Próbuję określić, jaki wpływ mają nań sprzyjające okoliczności oraz własny wysiłek. Proszę pomyśleć na przykład o nauczaniu matematyki! W krajach zachodnich pokutuje wciąż fałszywy pogląd na temat talentu do tego przedmiotu. W opublikowanych właśnie badaniach stwierdzono, że w Korei Południowej doskonałe wyniki w matematyce osiąga 45 procent uczniów, podczas gdy w Stanach Zjednoczonych i Europie Zachodniej zaledwie 5 procent. Skoro tak dobrze znamy zależność między ćwiczeniami a osiąganiem sukcesu, dlaczego nie potrafimy prowadzić nauczania w taki sposób, by uwzględniało ów związek?
Jak tłumaczy pan tę różnicę między azjatyckimi a europejskimi i amerykańskimi dziećmi?
W Azji obowiązuje całkiem inny stosunek do pracy. Jeśli grupę dziesięciolatków z Europy lub USA postawimy przed bardzo trudnym zadaniem, przez mniej więcej minutę będą próbowały je rozwiązać, po czym zrezygnują. Z kolei dzieci azjatyckie jeszcze po kwadransie nie zaprzestaną starań. Wyjaśnienie leży być może w specyfice azjatyckiego rolnictwa, które opiera się na uprawie ryżu – najbardziej pracochłonnej i wymagającej ze wszystkich. Chłop żyjący 500 lat temu w Japonii musiał pracować przez 3 tysiące godzin w roku, podczas gdy ten z Europy Północnej poświęcał na to jedynie tysiąc godzin. Z biegiem czasu w obu kulturach wykształciły się całkiem odmienne nastawienia do pracy, które można zaobserwować do dziś – choćby w szkolnej klasie.
Azjatyckie dzieci urodzone i wychowane w USA uchodzą za bardziej pilne od swych białych kolegów. Czy stoi za tym jakaś przyczyna natury biologicznej?
Nie sądzę. Wpływ kultury jest naprawdę potężny. Mamy wspaniałe badania na temat dzieci czarnoskórych amerykańskich żołnierzy oraz białych Niemek. Wychowywały się w Niemczech, zachowują się pod każdym względem tak samo jak Niemcy i są równie inteligentne jak ich niemieccy rówieśnicy. Problemy pojawiają się natomiast w przypadku czarnych dzieci wzrastających w niekorzystnych warunkach w USA. To nie geny, lecz warunki społeczne hamują ich rozwój intelektualny.
Jak postępować z owymi kulturowymi różnicami?
Tam, gdzie odgrywają one znaczną rolę, należy się nimi zająć. Weźmy przykład katastrof lotniczych. Jeszcze 50 lat temu myśleliśmy, że ich przyczyna leży w tym, iż maszyna odmówiła posłuszeństwa albo wystąpiła przypadkowa, w gruncie rzeczy nieunikniona awaria. Dopiero niedawno zrozumieliśmy, że powodem wielu owych nieszczęść jest problem społeczny.
Co pan ma na myśli?
Samoloty wymyślono dla dwóch pilotów, którzy porozumiewają się ze sobą w sposób szczery i otwarty – a to jest rzecz bardzo trudna dla ludzi z Bliskiego Wschodu i Azji. W Korei Południowej na przykład obowiązuje tak ścisła hierarchia, że utrudnia to współpracę między pierwszym a drugim pilotem. W kraju tym aż do końca lat 90. zdarzało się tak wiele katastrof lotniczych, że linie Korean Air stanęły na progu bankructwa. Zwrócili się więc do amerykańskiej firmy Alteon z prośbą o przeszkolenie ich pilotów. Musieli oni porzucić swoje dotychczasowe role i tu wielką pomocą okazał się język: kiedy mówili do siebie po angielsku, byli w stanie uwolnić się z okowów koreańskiej hierarchii.
I jaki był rezultat?
W Korean Air nastąpiły znaczące zmiany. Dziś statystyki bezpieczeństwa są tam bez zarzutu.
Dlaczego w swojej książce prawie w ogóle nie wspomina pan o kobietach?
Muzyka rockowa, komputery, matematyka, lotnictwo – wszystkie dziedziny, które badałem, zostały zdominowane przez mężczyzn. Udawanie, że płeć piękna ma w nich takie same osiągnięcia, byłoby fałszem. Sukces to wypadkowa poglądów i zasad obowiązujących w społeczeństwie. Jeśli nadal będziemy postępować tak, jakby najlepsi ludzie sami z siebie, bez żadnej pomocy dochodzili na szczyt, nigdy nie pozwolimy kobietom stać się równoprawnymi partnerami.

Rozmawiał Jörg Blech


45-letni Malcolm Gladwell jest autorem licznych bestsellerów. Jego książka poświęcona ludziom, którzy odnieśli życiowy sukces, od tygodni zajmuje pierwsze miejsce na liście bestsellerów "New York Timesa”.

poniedziałek, 26 stycznia 2009

Rosja w czasach kryzysu. Rezultaty najnowszego badania rosyjskiej opinii publicznej

Orig. title: Stabilność społeczeństwa: nowe wyzwania (Стабильность общества: новые вызовы)
Author: L. Priesniakova (Людмила Преснякова)
Published: 27.01.2009, Niezavisimaya Gazieta (Независимая газета)
Link

Стабильность общества: новые вызовы
Какие социальные риски сегодня возникают и как им можно противостоять
2009-01-27 / Людмила Преснякова - ведущий специалист фонда "Общественное мнение", директор проекта "Человек и деньги".

Ситуация масштабного кризиса бросает вызов устойчивости социального порядка. Насколько угроза дестабилизации в связи с кризисом сегодня актуальна для российского общества? Насколько остро переживается кризис в стране в целом и в каждом ее регионе? Какие ресурсы помимо финансовых и экономических рычагов сегодня возможно мобилизовать для противостояния кризису и поддержания социальной стабильности?
Эти вопросы стали предметом масштабного исследования, проведенного ФОМом по уникальной исследовательской технологии «Георейтинг» 14–25 ноября 2008 года в 68 российских регионах, где проживают 91% населения. В каждом регионе были опрошены по 500 человек, общая выборка составила 34 тыс. респондентов. Первые результаты были представлены на круглом столе «Кризис vs устойчивость социального порядка. Социальные риски и пути управления ими» в Институте современного развития (ИНСОР) 10 декабря 2008 года.

Эмоции и факты
По данным проведенного исследования, значительная часть россиян пессимистично оценивают сложившуюся экономическую ситуацию и перспективы. Так, 42% респондентов назвали экономическое положение в России кризисным, еще 19% говорят о спаде в экономике страны.
Собственный пессимизм респондентов подпитывается и разговорами на экономические темы с окружающими: 42% опрошенных сказали, что их друзья и близкие ожидают ухудшения ситуации в ближайшее время. О преобладании оптимистических суждений сообщили лишь 11% опрошенных, еще 10% – о том, что окружающие изменений не ждут (прочие либо не слышали разговоров на экономические темы, либо не берутся оценить преобладающее настроение – 32% и 5% опрошенных соответственно).
Более отдаленное будущее видится россиянам скорее туманным: 41% опрошенных затруднились сказать, какой будет ситуация в экономике через год. Пессимистичные прогнозы разделяет примерно каждый третий (22% ожидают, что будет кризис, еще 14% – что спад), а оптимизм демонстрирует каждый четвертый (15% прогнозируют рост экономики, 9% ожидают замедления темпов роста).
Однако кризис присутствует не только в разговорах – люди сталкиваются с непосредственными его проявлениями и в повседневной жизни. 40% работающих россиян упомянули о проблемах с занятостью и оплатой труда: 17% сказали, что у них на предприятии (в организации) в последнее время были случаи задержки зарплаты, 11% сообщили о ее сокращении, столько же – об отмене премий и бонусов, 13% – об увольнениях по сокращению штатов, 7% – об отправке людей в вынужденный отпуск, 6% – о переводе на неполную рабочую неделю. Характерно, что эти проблемы в равной степени касаются как работающих в госсекторе, так и занятых в коммерческих организациях – ощутимой разницы в ответах бюджетников и работников частных предприятий не наблюдается.

В то же время более половины работающих не отмечают каких-либо проблем, связанных с кризисом, на своих предприятиях не отмечают.
С определенными трудностями кризисного происхождения столкнулись многие владельцы банковских пластиковых карт (28% из их числа): от отсутствия денег в банкомате (15%) и неработающего банкомата (13%) до ограничения суммы снятия (6%), неначисления денег на карту (3%), отказа принять ее к оплате (2%). Однако и тут важно отметить: большинство обладателей пластиковых карт, несмотря на кризис, продолжают ими пользоваться и ни с какими трудностями не сталкиваются.
Еще одно проявление кризиса – сокращение строительства: 29% опрошенных россиян за последние два-три месяца слышали о прекращении строительства жилья и нежилых объектов в своем городе (селе). Отметим, что этот показатель очень варьирует от региона к региону: например, в Омской области он составил 64%, а на Ставрополье – всего 10%.
Общее ощущение кризиса в экономике и общий пессимистический фон оценок текущей ситуации, судя по результатам проведенного опроса, уже повлияли, хотя и не очень сильно, на восприятие россиянами положения дел в регионах. Так, существенно возросла доля недовольных ситуацией в своем регионе (55%) и сократилась доля довольных (38%). Для сравнения: еще в сентябре позитивных и негативных оценок было почти поровну (44% и 48% соответственно). Однако нынешнее ухудшение пока недраматично: сходное распределение оценок наблюдалось в течение всего 2007 года, а в 2006 году их баланс был даже хуже зафиксированного сейчас.

А вот оценки того, в каком направлении меняется положение дел в регионе, снизились на фоне кризиса более заметно. Сегодня четверть россиян (26%) считают, что ситуация в их области ухудшается, тогда как в течение 2007–2008 годов доля таковых в среднем составляла лишь 17%. Об улучшении ситуации также говорят 26%, но это в среднем на 10 процентных пунктов меньше по сравнению с показателями 2007–2008 годов. Тем не менее, как и в ситуации с предыдущим индикатором, о критическом ухудшении оценок пока говорить рано.

Еще один индикатор состояния социальной атмосферы, на который важно обратить внимание в контексте кризиса, – уровень протестных настроений и недовольства властями. Рост недовольства властями и социального протеста отмечают вокруг себя 39% россиян, еще 27% полагают, что уровень недовольства остается неизменным, а 24% вообще не видят никакого недовольства. Замер общественных настроений показал, что доля отмечающих усиление протестных настроений по сравнению с сентябрем выросла на семь процентных пунктов, однако этот показатель в течение 2007–2008 годов колебался в пределах от 30 до 38%; таким образом, пока нельзя говорить о каком-либо серьезном и значимом его росте вследствие кризиса.
Таким образом, мегаопрос населения показал, что почти половина россиян пессимистично оценивают сложившуюся ситуацию и ближайшую перспективу. Многие сталкиваются с различными проявлениями кризиса – в повседневной жизни, на работе, - но пока эти проявления не носят тотального характера. На фоне кризиса отмечается некоторое ухудшение баланса позитивных и негативных оценок положения дел в регионе и оценок динамики развития региональной ситуации: показатели негативных оценок вернулись на уровень 2006 года. Однако пока нет оснований говорить о значительном и серьезном ухудшении оценок ситуации в регионах и росте протестных настроений.

Надолго ли хватит запасов

Кризис ставит вопрос о том, на что еще помимо экономических рычагов можно опереться для преодоления его последствий.
Таким источником поддержания социального порядка могут стать накопленные в обществе за последние годы социальные ресурсы – при условии их грамотного использования.
В частности, в последние годы люди начали интерпретировать ситуацию в стране как стабильную, появилось не свойственное ранее населению доверие к власти, финансовой сфере, вырос социальный оптимизм, уверенность в себе и в будущем. Наше исследование показывает, что пока кризис существенно не сказался на этих ключевых социальных индикаторах и соответственно запас социальных ресурсов в обществе довольно высок.
В оценках вектора развития страны по-прежнему преобладает оптимизм: 53% респондентов убеждены, что страна развивается в правильном направлении, противоположной точки зрения придерживаются почти вдвое меньше опрошенных (28%). Отметим, что еще три года назад скептические настроения преобладали.
Кризис пока не сказался на отношении и к федеральной власти: по-прежнему высоким остается уровень доверия президенту (53%) и премьер-министру (65%); стабильно высокой остается поддержка партии власти – «Единой России» (53% россиян проголосовали бы за нее, если бы выборы состоялись в ближайшее воскресенье), а оппозиционные партии, судя по опросам, за последние месяц-два сторонников не прибавили (опрос 20–21 декабря 2008 года. 63 субъекта РФ. 200 населенных пунктов. 3 тыс. респондентов). Отношение к региональным властям также принципиально не изменилось: 45% россиян считают, что губернатор их области (края, республики) хорошо работает на своем посту, в полтора раза меньше (31%) – что плохо.

Сохраняется доверие финансовым институтам; наши сограждане, доверившие свои сбережения банкам, не спешат их оттуда забирать: 85% вкладчиков Сбербанка и 75% вкладчиков других банков заявили, что пока не собираются этого делать.
Однако отмечается некоторое снижение доверия к национальной валюте, хотя в целом пока ей доверяют более половины населения (55%).
Довольно высок и уровень социального оптимизма: 60% россиян заявили, что довольны своей жизнью, недовольны ею 35% (для сравнения: в мае 2007 года соотношение было 56% к 40%). За последние годы у людей укрепилась уверенность в себе и собственных силах. По данным мегаопроса, 42% готовы взять на себя ответственность за свое материальное благополучие (в 2005 году таковых было только 32%). И хотя более половины респондентов заявили, что не готовы к этому, – 52%, это на семь процентных пунктов меньше, чем два года назад.

Итак, накопленные за последние «тучные годы» социальные ресурсы сегодня представляют собой некую подушку безопасности, предохраняющую от распространения панических настроений и социальной дестабилизации. Несмотря на очевидные проявления кризиса, население не склонно драматизировать ситуацию и воспринимать происходящее как катастрофу. Однако надолго ли хватит этой подушки, сегодня сказать трудно. Особое внимание нужно обратить на региональную специфику переживания кризиса, так как уже сейчас выделяются регионы, требующие экстренных усилий по улучшению социальной атмосферы.