środa, 7 października 2009

RZĄDOWE SPRAWY KADROWE albo na marginesie afery hazardowej.

Niniejszy Post i ten wcześniejszy traktują o najbliższych współpracownikach premiera Tuska. Czy do nich sięgnie po rekonstrukcji rządu wywołanej aferą hazardową? Przekonamy się już wkrótce. Ale póki co wszystko wskazuje na to, że nadal pełnić będą role "CIENI".

POLITYKA
Anna Dąbrowska
16 września 2009
Oczy i uszy

Co się dzieje od znaczącego politycznego zdarzenia do momentu, kiedy głos w tej sprawie zabiera premier? Słucha zaufanych doradców. Ich pozycja w gabinecie premiera jest różna. I zmienna.
Codziennie do gabinetu premiera schodzi się towarzystwo, nazywane w kancelarii przy Alejach Ujazdowskich okrągłostołowym: Sławomir Nowak, Tomasz Arabski, Igor Ostachowicz, Paweł Graś i Rafał Grupiński. Nie ma znaczenia, co mają napisane na kancelaryjnych wizytówkach. To oni są najściślejszym sztabem.
Zdjęcie za "Polityką... Na zdjęciu (montaż fot.) od lewej: Sławomir Nowak, Tomasz Arabski, Igor Ostachowicz, Paweł Graś, Rafał Grupiński.
Rozmawiają codziennie kilka godzin. Grupa kolegów, nazywanych dworem Tuska za czasów, kiedy Platforma pozostawała w opozycji, a oni godzinami debatowali w słynnym pokoju 109 przy ul. Wiejskiej, popijając dobre wino. Dziś ekipa doradców zgodnie naradza się przy okrągłym stoliku, ale wiadomo, że toczy się też między nimi rywalizacja o uznanie premiera.
Do konkurencji nie staje, bo nie musi, Grzegorz Schetyna. Tuskowi imponuje to, jak dobrze radzi sobie z biurokratycznym molochem MSWiA. To z nim najczęściej zamyka się w swoim gabinecie, co bywa przedmiotem zazdrości. Drugą osobą, której premier słucha z uwagą, jest Michał Boni. To superdoradca, który ze swoim zespołem kreśli długofalowe strategie, ma też pokazywać wrażliwe społecznie oblicze premiera. Ale Boni to niejako artysta, do jednostki sił natychmiastowego reagowania nie należy.
Szczególną pozycję obserwatora z zewnątrz ma zaufany od lat człowiek Platformy, specjalista od politycznego marketingu, Maciej Grabowski. Tusk lubi go i ceni jego recenzje, również na temat poczynań swych współpracowników.
Sytuacja w bliskim otoczeniu premiera przez dwa lata dynamicznie się zmieniała. Na początku numerem jeden był Tomasz Arabski, szef kancelarii, rocznik 1968, absolwent Politechniki Gdańskiej. To on ma fizycznie najbliżej do gabinetu premiera. – Rozkład naszych pokoi nie ma tu najmniejszego znaczenia – irytuje się Sławomir Nowak, 35-letni szef gabinetu politycznego premiera, politolog, który w wieku 20 lat założył własną agencję reklamową. Arabski z kolei robił karierę dziennikarską. Obaj grają z premierem w piłkę, ale teraz to Nowak ma wyższe notowania.
I Nowak, i Arabski dobrze zdają sobie sprawę, że są jedynie „ludźmi premiera”. Tusk uważa Nowaka za swoje polityczne dziecko, dymisja oznaczałaby koniec jego kariery, bo w Platformie, przez swój arogancki styl bycia, jest raczej mało lubiany. Arabski, który nie jest nawet posłem, też wypadłby z polityki. Arabskiemu, w przeciwieństwie do szefa gabinetu politycznego, zawsze było bliżej do gdańskich konserwatystów niż do liberałów. To on – zaangażowany działacz katolicki – namówił premiera, by przed wyborami prezydenckimi wziął ślub kościelny. Arabski nie był politykiem. Nowak już jako nastolatek zapisał się do młodzieżówki KLD. Potem trwał przy Tusku. – Kiedy powstawała Platforma, Nowak zrobił dla premiera coś bardzo ważnego. Wyprowadził z UW młodzieżówkę i dlatego wiele rzeczy jest mu dziś wybaczanych – mówi bliski współpracownik premiera.
Tusk zaufał medialnemu doświadczeniu Arabskiego, ale w otoczeniu premiera traktowano go nieufnie. Również Arabowi – jak nazywają go współpracownicy – trudno było się odnaleźć w biurokratycznej machinie, a do mediów zbyt często wyciekały informacje o tym, że w kancelarii panuje bałagan i giną ważne dokumenty. – Do dziś nie wiadomo, kto zgubił pismo od szefa NSZZ Solidarność Janusza Śniadka. Gdy ogłosił w telewizji, że wysłał premierowi list i od kilku tygodni czeka na odpowiedź, Tusk się wściekł, ale nie znalazł się winny – mówi współpracownik premiera.
Dziś Sławomir Nowak, pytany o podział obowiązków przy Alejach Ujazdowskich, odpowiada, nieco umniejszając pozycję szefa kancelarii: – Pan Arabski jest odpowiedzialny za sprawny obieg dokumentów, funkcjonowanie kancelarii, sprawy związane z finalnym podpisaniem przez premiera powoływania czy odwoływania różnych osób w administracji.
Ale tak naprawdę wszystkie sprawy formalne wziął na siebie zastępca Arabskiego – Adam Leszkiewicz. A jego szef jest bardziej doradcą medialnym. Ze zmiennym powodzeniem.
To Arabski autoryzował wywiad premiera w hiszpańskim dzienniku „El Mundo”, w którym Tusk wyjazd do Ameryki Południowej nazwał podróżą życia. Opozycja zaraz mu to wyciągnęła, do tego przez media przetoczyły się zdjęcia premiera w peruwiańskiej czapeczce, a Arabski do dziś pluje sobie w brodę, że zaakceptował tę niefortunność.
Kto na kryzys?
To nie była jedyna wpadka, bo ministrowie z kancelarii, wbrew opinii o supersocjotechnice tego rządu, dość słabo radzą sobie z sytuacjami kryzysowymi. Nikt nie dopilnował, aby premier w czasie ważnych głosowań w Sejmie czy dniu rozruchów podczas eksmisji kupców z warszawskich KDT odpuścił sobie bieganie za piłką po murawie.
Zabrakło też szybkiej reakcji, gdy premier Donald Tusk przyznał w wywiadzie, że w młodości palił marihuanę. Zanim doczekaliśmy się komentarza premiera, politycy PiS cały dzień krzyczeli, że Tusk nie powinien chwalić się zażywaniem narkotyków. Ta sprawa wypłynęła w niedzielę. Tusk weekendy spędza w Trójmieście. Jego przyboczni doradcy nie mają w zwyczaju ratować go w takich sytuacjach. Czekają, aż sam przemówi.
Ale premier ląduje w Warszawie dopiero około południa w poniedziałek. O godz. 14 zbierają się w jego gabinecie i radzą. Tusk wysłuchuje wszystkich opinii i decyduje sam. Gdy sprawa jest większego kalibru, narada trwa dłużej, ale w końcu Tusk wyprasza towarzystwo, bo we wtorek jest posiedzenie rządu.
Musi przejrzeć setki stron. Jego okrągłostołowi doradcy na ogół nie dbają, by zamiast czytać 200 stron o danej sprawie, dostał jej streszczenie w dwóch akapitach. – O takie rzeczy powinien dbać szef gabinetu politycznego, ale premier go z tego nie rozlicza. Cała piątka jest od wszystkiego i nie mają jasno sprecyzowanych zadań – mówi nasz informator z kancelarii.
Poza tym Tusk osobiście musi dopilnować, by na posiedzeniu rządu nie stawały sprawy, które nie powinny dotrzeć do tak wysokiego szczebla. Minister Cezary Grabarczyk chciał np., by Rada Ministrów rozstrzygnęła, czy straż pożarna ma płacić za przejazd autostradą, gdy wraca z akcji gaśniczej. – Premier się wściekł i kazał dogadać się Grabarczykowi i Schetynie poza salą gremialną – opowiada osoba z rządowego otoczenia.
Po potknięciach Arabskiego wszystkie wywiady premiera przechodzą przez ręce Igora Ostachowicza, szefa departamentu komunikacji, któremu podlega Centrum Informacyjne Rządu. Skończył stosunki międzynarodowe. Doradzał Grażynie Gęsickiej, minister rozwoju regionalnego w poprzednim rządzie. Teraz jest wysoko ocenianym współpracownikiem premiera. Ma największe szanse, by razem z Donaldem Tuskiem przeprowadzić się do Wielkiego Pałacu przy Krakowskim Przedmieściu. – Prezydent Tusk na pewno będzie zabiegał o to, by jego formalnymi doradcami byli Jan Krzysztof Bielecki (dziś prezes Pekao SA – red.) i Krzysztof Kilian (wiceprezes Polkomtela – red.), a oni raczej nie będą chcieli współpracować z ludźmi takimi jak Nowak – mówi nasz informator. Ostachowicza w mediach nie widać, dziennikarze go nie znają, ale on ich zna.
Ostatnia instancja
Ostachowicz, choć nie biega z Tuskiem po murawie, ma u niego bardzo dobre notowania. Zwłaszcza za pomoc w telewizyjnych debatach z Jarosławem Kaczyńskim w 2007 r. Wie, że premiera irytuje, gdy ludzie z jego najbliższego otoczenia nazbyt zajmują się promocją siebie. – Premier reaguje na to alergicznie, szczególnie gdy coś nie wypala. Mówi im, że zamiast chodzić do mediów, zajęliby się robotą – słyszymy od współpracownika premiera. Ostachowicz nie jest politykiem, nie musi być znany i na tym wygrywa między innymi z Nowakiem.
– Ja jestem szefem gabinetu politycznego i odpowiadam za departament spraw zagranicznych i spraw parlamentarnych. Dociera do mnie mnóstwo rzeczy, które nie powinny obciążać premiera – mówi Nowak o sobie i wylicza: – Prośby o interwencje, wnioski o patronaty, zaproszenia, inicjatywy polityczne, depesze z placówek, do tego projekty ustaw, które kierujemy do marszałka Sejmu i które muszę zatwierdzać. Ale przede wszystkim kilka godzin dziennie spędza przy okrągłym premierowskim stoliku. Bo z organizacją świetnie radzi sobie Łukasz Broniewski (formalnie doradca prezesa Rady Ministrów), rocznik 1980, osobisty asystent Tuska. To on ma niewdzięczne zadanie pukania do drzwi w czasie spotkania z informacją, że trzeba wychodzić.
Anna Olszewska, rocznik 1960, która była przy Tusku od zawsze, też jest formalnie jego doradcą. A tak naprawdę supersekretarką. Współpracownicy z kancelarii mówią, że to ona zajmuje się zaproszeniami, gośćmi, zbieraniem informacji o imprezach, patronatach. A czy premier ma iść, rozważa się, oczywiście, przy stoliku.
Jednak ostateczną instancją, do której zwróci się Tusk o zdanie, czy skorzystać z zaproszenia, jest Igor Ostachowicz. Chyba że chodzi o sprawy związane z polityką historyczną, wtedy decyduje Wojciech Duda w porozumieniu z Grzegorzem Fortuną. To formalni doradcy premiera w tych sprawach. Częściej niż w Warszawie spotykają się z Tuskiem w Trójmieście, daleko od kancelaryjnych przepychanek. – Jeśli ktoś może powiedzieć, że się przyjaźni z premierem, to Duda – mówi współpracownik Tuska.
Panowie o sobie
Coraz mniejsze wydają się wpływy Rafała Grupińskiego. (Z wykształcenia polonista i historyk kultury). Ostatnio ciągnie sekretarza stanu do dawnego świata; pisze wtedy opowiadania. W zeszłym roku opublikował jedno w tomiku opowiadań erotycznych. To Grupiński pracował nad pierwszą ustawą medialną, co zakończyło się porażką. Kilka miesięcy temu publicznie zapowiedział możliwość prywatyzacji jednego z kanałów TVP. Potem premier musiał się tłumaczyć, że to osobiste zdanie jego ministra.
Grupiński w pokoju, w najodleglejszym skrzydle od gabinetu premiera, zajmuje się społecznymi nastrojami. Analizuje sondaże, prognozuje, współpracuje z Ośrodkiem Studiów Wschodnich. Swoją mniejszą aktywność publiczną tłumaczy tak: – Nie chcę przed kamerami dyskutować o tym, czy Paweł Graś jest dozorcą domu należącego do jakiegoś Niemca. Premier, powołując Grasia, liczył na to, że w czasie kryzysu nowy rzecznik będzie przyjaznym posłańcem złych wiadomości. – Potrafi mówić, ale na razie głównie wyjaśnia, co się dzieje z jego umową za dom i dlaczego z pieniędzy podatników zapłacił za nocleg syna w sopockim Sheratonie – opowiada jeden z doradców. Dodaje, że premier przymyka na to oko i nie zdecyduje się na jego dymisję w sytuacji, kiedy PO wchodzi w okres twardej walki wyborczej.
Jeśli skuteczność porad, jakich udzielają najbliżsi współpracownicy Tuska, mierzyć sondażami, to sztab premiera się sprawdza. Ale to sam Tusk podejmuje decyzje. I rzeczywiście ani korona, ani sondaże premierowi nie spadną, mimo że zmienił zdanie, przegadane przy okrągłym stoliku, o dymisji Aleksandra Grada. A doradcy? – Rozmawiamy o różnych sprawach w swoim towarzystwie i jeśli to traktuje się jako doradzanie, to tak, jesteśmy doradcami – mówi Sławomir Nowak. Zbliża się najostrzejsza zapewne kampania polityczna po 1989 r., którą Tusk musi wygrać, aby pozostać w polityce. Musi też odpowiedzieć sobie na pytanie, czy okrągły stolik ją udźwignie.

Emocjonalny opiekun premiera - czyli: Szara eminencja dworu Tuska

Emocjonalny opiekun premiera
Dziennik, piątek 6 marca 2009 20:09
Szara eminencja dworu Tuska
Nawet większość polityków PO nie zna jego nazwiska. Tymczasem to właśnie Igor Ostachowicz jest dziś najbardziej wpływowym z grona współpracowników premiera. W kancelarii, gdzie jest ministrem mówią o nim: opiekun emocjonalny Tuska, szara eminencja - pisze w DZIENNIKU Anna Wojciechowska.
Igor Ostachowicz.
Aktualnie prawdopodobnie najbardziej wpływowy z grona współpracowników szefa rządu w jego kancelarii. Jednocześnie najbardziej anonimowy i tajemniczy z dwunastu członków jej kierownictwa.Formalny zakres kompetencji: komunikacja społeczna. Naczelna zasada działania: milczeć. Własna, świadoma kreacja: człowiek cienia. W oczach jednych obserwatorów: niewidoczny plecak, z którym nie rozstaje się premier, opiekun emocjonalny Donalda Tuska. W spojrzeniu innych wtajemniczonych: szara eminencja, która poprzez zaufanie i wpływ na szefa jest w stanie odwrócić bieg rzeki. Jaką rolę faktycznie pełni człowiek, o którego nazwisku nie słyszała opinia publiczna, ba, średnio kojarzy je większość parlamentarnego zaplecza rządu? Bliższe przyjrzenie się temu, co i jak robi w KPRM, nasuwa jedną odpowiedź: rolę szefa nieformalnego sztabu wyborczego już kandydata na prezydenta Donalda Tuska.
Milczenie jest złotem
Kilka tygodni temu, kiedy za murami KPRM jasne już było, że jest źle, że kryzys jednak dotarł do Polski, wśród współpracowników Tuska pojawiła się myśl, iż nadszedł czas, by premier wystąpił z orędziem do narodu. Stanowcze "nie" zgłosił natychmiast właśnie Ostachowicz. Powód? - W ten sposób premier stanie się twarzą kryzysu - oponował. Ten sprzeciw jest bardzo znamienny dla całej strategii ministra Ostachowicza w KPRM. Koncepcji, która zakładała, że premier zostanie prezydentem tylko wtedy, gdy pozostanie, sięgając do języka kolokwialnego - obły czy mówiąc bardziej oględnie przezroczysty.
Zasady są proste: Tuska trzeba trzymać z dala od wszystkich spraw, które mogą się kojarzyć źle, groźnie. Unikać tematów kontrowersyjnych. Lepiej milczeć tam, gdzie jakakolwiek odpowiedź może być ryzykowna. A wszystko po to, by Tusk nie wszedł w konflikt z jakąkolwiek grupą społeczną. Dotąd szło zresztą dobrze. Co prawda unikanie trudnych tematów i opowiadania się za określonymi wartościami coraz bardziej raziło i coraz głośniej było wytykane nawet przez sympatyków Tuska, w ostatecznym rozrachunku jednak sprawdzało się. Do czasu kryzysu. Tusk na orędzie w tej sprawie się nie zdecydował. Dwa tygodnie temu jednak pod presją opozycji, ale i własnego klubu, ostatecznie postanowił wygłosić dramatyczne, kryzysowe expose.
Wstępna, prosta strategia Ostachowicza na kryzys zaczęła szwankować zresztą już wcześniej. - Naczelnym przekazem miało być: wszystkiemu winny jest kryzys. W razie kłopotów to ministrowie mieli być złymi bojarzami, a naprzeciw miał stać Tusk w roli dobrego cara. Tak pomyślana była słynna ostatnia akcja z oszczędnościami. Tyle że bojarze się zbuntowali - śmieje się jeden z polityków PO.
Cztery dni po wystąpieniu Tuska w Sejmie padła też kolejna idea lansowana przede wszystkim przez Ostachowicza, a mianowicie, że premier jest tak medialny, że nie potrzebuje rzecznika rządu. Wakat zajął Paweł Graś. To właśnie te osiem miesięcy od odejścia z funkcji rzecznika Agnieszki Liszki, w czym, jak słychać w KPRM, udział swój miał też Ostachowicz, pozwoliło mu tak bardzo zaskarbić sobie względy u premiera, a co za tym idzie - zbudować bardzo mocną pozycję. Dziś bez Ostachowicza Tusk nie może się obyć. Nawet na wyjazdy zagraniczne, choć nikt w kancelarii nie potrafi odpowiedzieć, w jakiej roli i po co, szef rządu zabiera go ze sobą. Na pewno nie w celach informacyjnych, bo rozmów z dziennikarzami Ostachowicz unika jak ognia. - Wszyscy dziennikarze to dla niego z definicji wrogowie. Cierpi na syndrom oblężonej twierdzy. Uwielbia szukać winnych zaniedbań i źródeł przecieków - charakteryzuje jeden z podwładnych ministra. - Przemilczeć to jego najlepsza metoda w trudnych sytuacjach - wskazują na wstępie rozmowy niemal wszyscy. Swojej roli u boku premiera nie wytłumaczy więc sam w tym tekście. Prośbę o kontakt zignorował.
Chronić premiera
Ostachowicz trzyma dziś pełną kontrolę nad rządowym przekazem. Kontroluje go nie tylko poprzez nadzór nad Centrum Informacyjnym Rządu. Od niego osobiście zależy, kto i kiedy dostanie wywiad. Pilnuje skrupulatnie, jakie konkretnie słowa premiera ujrzą światło dzienne. Nie ma praktycznie żadnego planowanego publicznego wystąpienia premiera, którego ostatecznego kształtu najpierw nie akceptowałby Ostachowicz.
Nawet krytycy przyznają jednak, że jest w tym dobry: ma dużą zdolność znajdowania odpowiednich słów wychodzących naprzeciw oczekiwaniom ludzi. To on miał ponoć być pomysłodawcą odwołania się w expose premiera po chwiejnych i niespokojnych rządach PiS przede wszystkim do kategorii zaufania. Słowo padło wtedy ponad 40 razy.
Z Ostachowiczem muszą się liczyć też ministrowie konstytucyjni. - Najpierw panowało przekonanie, że nie należy mu się narażać na wszelki wypadek. Teraz wiadomo już, że na pewno nie należy - opowiada jeden z nich. Zdarza się nierzadko, że Ostachowicz wskazuje to, co i kiedy powinien powiedzieć dany minister. Naturalnie tylko w interesie premiera. Jak ostatnio, kiedy dyscyplinował MSZ, którego szef Radosław Sikorski zniknął z pola widzenia w godzinach, kiedy nadeszła wieść o zamordowanym Polaku przez terrorystów. W efekcie tragiczną informację przekazywał Tusk. Dopiero po ostrej interwencji Ostachowicza Sikorski wystąpił na konferencji, stawiając czoła trudnym pytaniom. W trosce o wizerunek premiera Ostachowicz może też zarządzić, by minister zamilkł.
Odgadywać nastroje króla
Ostatnie posiedzenie Rady Krajowej PO, 13 lutego, piątek kończący tydzień niefortunnych wypowiedzi nowego ministra sprawiedliwości Andrzeja Czumy. Nic dziwnego, że ta scenka nie mogła ujść uwadze obecnych. Ostachowicz przez kilkanaście minut rozmawia z Czumą przy wyjściu z sali obrad. Minister z poważną miną przytakuje. Po rozmowie zausznik premiera wskazuje ministrowi, by usiadł. Sam zostaje uśmiechnięty na końcu sali i bije z zapałem brawo szefowi, który ogłasza, że choć Czuma diamentem mediów nie jest, to w rządzie zostanie. W tym momencie przesądzone jest już jednak, że minister zniknie z mediów na pewien czas. Dostał zakaz wypowiadania dla dziennikarzy. Aby tego dopilnować, Ostachowicz posłał na kilka dni zaufanego szefa CIR do resortu.
Członkowie gabinetu Tuska i politycy PO pilotujący w porozumieniu z premierem istotne projekty, nie muszą się jednak zderzyć z Ostachowiczem w kryzysowej sytuacji, by zrozumieć znaczenie pozycji, jaką ma przy szefie. Uświadamiają sobie, kiedy nagle w trakcie omawiania konkretnych rozwiązań premier dzwoni właśnie do Ostachowicza. - Włącza go do merytorycznych rozmów, pyta o zdanie. Mam wrażenie, że jego rola nie kończy się na umiejętnym sprzedaniu pomysłów, pod jego wpływem Tusk może opowiedzieć się za lub przeciw konkretnemu projektowi - opowiada jeden z polityków PO.
- Konserwatysta regulowany potrzebami PR - charakteryzuje go jeden ze znajomych. - To prawdziwy marketingowiec. Ma niesamowitą zdolność wyczuwania potrzeb społecznych, tego, co ludzie w danym momencie chcą usłyszeć. I to widać u Donalda na każdym kroku - ocenia osoba z otoczenia rządu. Tę zdolność Ostachowicza ceni sobie najpewniej też sam premier, któremu inteligencji emocjonalnej nie odmawiają nawet przeciwnicy. Jak wskazują wtajemniczeni, główny klucz do zrozumienia tak spektakularnego przesunięcia się po orbicie wpływów dworu Tuska Ostachowicza leży jednak przede wszystkim w umiejętności wyczuwania potrzeb samego premiera. A konkretnie jednej jego, jakże ludzkiej słabości. - Tusk nie lubi kłopotów, nie lubi tych, którzy z problemami przychodzą do niego, nawet w dobrej wierze. Igor zaś potrafi dać mu złudzenie, że nie ma się czym przejmować. Dba o jego komfort psychiczny - tłumaczy jeden z naszych rozmówców.
- Być dworzaninem, znaczy nieustannie obserwować króla - tej zasadzie Ostachowicz wydaje się rzeczywiście hołdować. W kancelarii premiera można usłyszeć opowieści o gorszych dniach premiera. Jak tężeje mu twarz, gdy podczas odprawy kolejni współpracownicy przypominają mu napięty grafik zajęć i obowiązków, wskazują, że na dodatek pojawił się tu i tu problem. - Ostachowicz bacznie wpatruje się w Tuska i widząc napięte mięśnie twarzy, odzywa się na koniec, że w sumie nic ważnego się nie dzieje, że to i to nie jest problemem i równie dobrze premier może dziś odpocząć. I premier natychmiast się rozluźnia, uspokaja - opowiada osoba z otoczenia Tuska.
Złośliwi mówią: mistrz pozorów. - Głównie milczy i robi mądrą minę. Arogancją i nieprzeniknionym wyrazem twarzy nadrabia kompetencje - opisują bywalcy kancelarii. - Na zamkniętych naradach odzywa się zwykle ostatni. Głównie po to, by zamanifestować swoje "nie" dla rzuconych wcześniej pomysłów, bo wyczuwa, że dezaprobatę wyrazi za chwilę sam Tusk - relacjonuje jeden ze współpracowników Tuska. Inny dodaje, że na każdy pożar Ostachowicz ma jeden pomysł: potrzebujemy trochę picu. Za przykład takiego picu było zwołane przez niego naprędce spotkanie premiera z ekonomistami na początku lutego, tuż po kongresie PiS, próbującego przejąć inicjatywę na fali kryzysu. 1,5-godzinna rozmowa faktycznie nie miała znaczenia, ale odpowiednia oprawa skierowała na nią przez chwilę uwagę jako na ważne wydarzenie. Przekaz? - Kurs złotówki byłby lepszy, gdyby nasi poprzednicy nie zaspali i poczynili wcześniej starania o wejście do strefy euro - mógł ogłosić premier. Stosunek do poprzedników czy PiS samego Ostachowicza zastanawia. - On ich realnie nie cierpi, zieje nienawiścią - opisuje jego znajomy. Ta zawziętość w ekipie Tuska nie dziwiłaby, gdyby nie to, że w przypadku Ostachowicza przypomina raczej syndrom gorliwego neofity. Z obecnych współpracowników Tuska tylko on bowiem pracował też dla gabinetu znienawidzonych poprzedników. Zresztą nie dla Tuska miał pracować początkowo i w samej PO. Zaczynał z Rokitą.
Nie zawsze kochał Tuska
Jest początek 2003 r., gdy Ostachowicz trafia do Platformy. W Sejmie rozkręca się praca komisji badającej aferę Rywina. Widać już, że na czoło śledczych wysuwa się Jan Rokita. I że ta komisja może tego nieco zapomnianego i przegranego polityka wynieść wysoko. Wtedy właśnie do biura klubu PO zgłasza się młody, zapalony do pracy Ostachowicz, wówczas z doświadczeniem w marketingu w kilku firmach prywatnych. Chce pracować dla Rokity. Przekazuje swoje uwagi do występów publicznych posła i pomysły na polepszenie jego wizerunku. I zostaje zaangażowany.
Finisz prac komisji tej współpracy nie kończy. Ostachowicz angażuje się następnie w zespół, który pod przywództwem Rokity przygotowuje program i strategię rządzenia dla PO z myślą o wygranych wyborach w 2005 r. Potem ma swój udział w kampanii samego Rokity pod hasłem "premier z Krakowa". Ostatecznie jednak Platforma przegrywa, a na czele rządu staje premier z Gorzowa Wielkopolskiego. Do nowego gabinetu na stanowisko ministra rozwoju regionalnego wchodzi m.in. walcząca w kampanii w barwach PO Grażyna Gęsicka. Politycznej wolty po wyborach dokonuje też Ostachowicz. Przyjmuje pracę doradcy politycznego u Gęsickiej. Przyjaciele Ostachowicza twierdzą, że z rządowej posady odchodzi zniesmaczony narastającą degrengoladą w gabinecie tworzonym z Samoobroną i LPR. - Akurat! Gęsicka pomogła załatwić mu fuchę dyrektora marketingu w Polskich Sieciach Energetycznych - oburza się inny dawny znajomy, twierdząc, że Ostachowicza zawsze interesował bardziej biznes. Z tego biznesu jednak odchodzi w 2007 r., kiedy widać już, że PiS upada. I kiedy ściąga go do sztabu wyborczego PO Rafał Grupiński.
To za sprawą Grupińskiego w dużej mierze Ostachowicz zaczyna pełnić w miarę upływu kampanii w sztabie coraz mocniejszą rolę w sztabie. Wychodzi z niej jako bohater uważany za głównego autora sukcesu obecnego premiera w decydującej debacie Tusk - Kaczyński. Wtajemniczeni mówią, że to fałszywa legenda. Niemniej sprawdzony w kampanii Ostachowicz w dowód zasług dostaje propozycję wejścia do KPRM. Obejmuje kierownictwo specjalnie utworzonego departamentu komunikacji społecznej.
Zamysł nie był ani zły, ani nowy: odrębna jednostka miała bardziej strategicznie myśleć nad informowaniem i promowaniem działań rządu i dbać o spójność przekazu płynącego z niego. Sukcesy? Wymyślone przez Ostachowicza tzw. przekazy dnia, czyli rozsyłane do ministrów i parlamentarzystów instrukcje, co i jak mówić. Mające charakter, nawet w ocenie samych adresatów, dość banalnej propagandy. Gdy dopytuję o konkretny, sprawnie przeprowadzony projekt rządowy przez Ostachowicza w tamtym czasie, wszyscy są w stanie przypomnieć sobie tylko jeden: Orliki. Przy czym wszyscy też śmieją się, że wypromować go trudno nie było, bo sam w sobie był strzałem w dziesiątkę.
W tamtym czasie Ostachowicz jednak nie był też tak gorliwy w promocji wizerunku samego Tuska. Kiedy w Polsce rozległa się burza wokół wyjazdu premiera do Peru, miał odmówić współpracy w ratowaniu sytuacji ówczesnej rzeczniczce rządu, który została sama na posterunku. Dlaczego? - Nie mam narzędzi. To nie mnie podlega CIR - miał argumentować. Pracownicy służb prasowych i kancelarii wspominają, że Ostachowicz od przyjścia koncentrował się na przejęciu CIR w swoją sferę wpływów. Konsekwentnie podważał decyzje Liszki i krytykował działalność Centrum. - Wściekał się, że pozostało tam skupisko PiS-owców. Twierdził, że stamtąd płyną przecieki i wciąż szukał winnych. Negował wszystkie pomysły. Przy czym na zasadzie "nie, bo nie" - opowiada dawny pracownik CIR.
Wskazanie winnego - to też był pomysł na wyciszenie krytyki i drwin po powrocie Tuska z premiera. Ostachowicz zaproponował: zwolnić Liszkę i będzie po sprawie. Choć wszyscy zdawali sobie sprawę, że tym razem za wpadkę odpowiadał szef KPRM Tomasz Arabski. Liszkę miał wybronić sam wicepremier Grzegorz Schetyna. Ostachowicz konsekwentnie nie ułatwiał jej zadania. Pewnego dnia Liszka, próbując dodzwonić się do niego, dowiedziała się, że minister zlikwidował stałe łącze z jej sekretariatem.
Utrącony paluszek
Jest lipiec ubiegłego roku. Dwa tygodnie wcześniej Liszka sama odeszła z KPRM. Z wizytą do Polski przyjeżdża Julia Tymoszenko. Spotkanie premier Ukrainy z szefem polskiego rządu zorganizowano w pałacu w Łazienkach. Jako że mało w nim miejsca, CiR zdecydował, że fotoreporterzy czas na zdjęcia dostaną podczas spaceru obydwojga po parku. Wszystko ustalone. W ostatniej chwili interweniuje jednak Ostachowicz. Dziennikarze zostali wpuszczeni. Pod naporem tłumu paluszek traci stojący aniołek. Pech chce, że figurka pochodzi z XVIII w.
Z odejściem Liszki skrzydeł dostaje za to Ostachowicz. CIR połączony zostaje z departamentem komunikacji, a nadzór całości obejmuje minister. Mała czystka personalna. I w końcu ma pod sobą cały aparat kontroli rządowego przekazu. W kancelarii jednak jak na dworze życie wciąż toczy się w rytmie nieustannej walki o pozycję i miejsce przy pierwszym. A do gry wrócił właśnie stary, sprawdzony dworzanin Paweł Graś. Czy zachwieje pozycją będącego teraz najbliżej ucha premiera Ostachowicza - zastanawiają się teraz w kancelarii. Zdania są podzielone. Wszyscy są jednak zgodni: wkrótce musi dojść do starcia.
Anna Wojciechowska

sobota, 23 maja 2009

Der Spiegel - Die Komplizen Hitlers europäische Helfer beim Judenmord - wersja polska

Ciemny kontynent - niemieccy zbrodniarze i ich pomocnicy

Orig. title: Die Komplizen Hitlers europäische Helfer beim Judenmord
Author: Georg Bönisch, Jan Friedmann, Cordula Meyer, Michael Sontheimer, Klaus Wiegrefe
Published: Der Spiegel - 18-05-2009; polskie tłumaczenie "Gazeta Wyborcza/Świąteczna" 23-05-2009

Był już raz tutaj, w kraju sprawców. I tutaj przeżył załamanie się tego kraju. Wtedy liczył 25 lat, na imię miał Iwan, jeszcze nie John.
Iwan Demianiuk na krótko przed końcem wojny służył jako wartownik w KZ Flossenburg, odkomenderowany z obozu zagłady w Sobiborze w dzisiejszej Polsce, jednego z mrocznych miejsc historii. Był Ukraińcem, należał do oddziału "Trawniki", jak nazywano tych 5 tys. ludzi, którzy pomagali reżimowi hitlerowskiemu w zarządzonej przez państwo zbrodni tysiąclecia - wyniszczeniu wszystkich Żydów Europy, "ostatecznym rozwiązaniu".
Był przy tym, choć tylko całkiem na dole.
Przez siedem lat przebywał w nowych Niemczech, zanim w 1952 r. na pokładzie statku "General Haan" wyruszył z żoną i córką z Bremerhaven do USA, gdzie przybrał imię John. Pozostawił za sobą okres, gdy był jednym z rozproszonych po Europie ludzi - rzekomo oderwany od ojczyzny, potrzebujący pomocy. Angloamerykańscy zwycięzcy minionej wojny nazywali takich jak on Displaced Persons , DP.
Dipis Demianiuk żył w Landshut i Ratyzbonie, zatrudniony przez US Army. W Ulm, Ellwangen, Bad Reichenhall - a w końcu w Feldafing nad jeziorem Starnberg. A ponieważ Feldafing leży w obszarze działania sądu krajowego w Monachium, siedzi on od czasu ekstradycji z USA w ubiegłym tygodniu w więzieniu Stadelheim, w izbie chorych w celi o powierzchni 24 m2, bardzo obszernej jak na więzienie.
Było to trwające miesiącami prawnicze przeciąganie liny, Demianiukiem zajmowały się sądy w Niemczech i wszystkie instancje jego długoletniej ojczyzny - USA. Telewizje pokazywały go jako rzekomo chorego, cierpiącego człowieka, odwołując się do współczucia widzów.
Gdy we wtorek minionego tygodnia ogłoszono nakaz aresztowania, "skinął tylko głową", jak mówi jego obrońca z urzędu, Günther Maull. Demianiuk wie, o co chodzi. Ciąży na nim oskarżenie: pomoc przy zamordowaniu co najmniej 29 tys. Żydów w Sobiborze; to, co czynił w Flossenburgu, nie ma już większego znaczenia. I tak będzie stało w akcie oskarżenia, który zostanie wkrótce sporządzony i nad którym obradować będzie ława przysięgłych jeszcze pod koniec lata - o ile Demianiuk ze względu na stan zdrowia będzie mógł uczestniczyć w procesie; w końcu zbliża się już do dziewięćdziesiątki.
Wystąpią świadkowie, lecz żaden z nich nie będzie w stanie rozpoznać sprawcy. Dowody znajdują się już tylko w aktach sprawy, a są to ciężkie dowody. Dwa razy, w latach 1949 i 1979, zmarły tymczasem członek oddziału "Trawniki" Ignatij Danilczenko oświadczył, że Demianiuk był "doświadczonym i sprawnym strażnikiem", który pędził Żydów do komory gazowej - "to była codzienna praca".

***

Demianiuk zawsze zaprzeczał temu wszystkiemu: nie był nigdy we Flossenburgu, nigdy nie był w Sobiborze, nigdy nie pędził ludzi do gazu. W swojej taktyce zaprzeczania nie różni się ten były Amerykanin od wielu innych oskarżonych, którzy po 1945 r. stanęli przed sądami. Ale nie ulega już wątpliwości, że ostatni wielki sąd nad zbrodniami hitlerowskimi na ziemi niemieckiej stanie się niezwykłym wydarzeniem.
Wraz z oskarżonym ujrzy opinia światowa przed obliczem wymiaru sprawiedliwości sprawców spoza Niemiec, a więc tych ludzi, którym dotychczas poświęcano zdumiewająco mało uwagi: ukraińskich żandarmów i łotewskich policjantów pomocniczych, rumuńskich żołnierzy i węgierskich kolejarzy. A także polskich chłopów, holenderskich urzędników, francuskich burmistrzów, norweskich ministrów, włoskich żołnierzy - oni wszyscy uczestniczyli w zbrodni jako takiej, w Holocauście.
Tacy eksperci, jak Dieter Pohl z Instytutu Historii oceniają liczbę nie-Niemców, którzy "przygotowywali, realizowali i wspierali" akcje eksterminacyjne na ponad 200 tys. - mniej więcej tyle samo, co Niemców i Austriaków. A często nie ustępowali oni w okrucieństwie zbirom Hitlera.
Oto jeden tylko przykład: 27 czerwca 1941 r. pułkownik z grupy wojsk "Północ" przejeżdżał obok stacji paliwowej w litewskim Kownie, którą otaczał gęsty tłum. Usłyszał oklaski, okrzyki "brawo!". Matki podnosiły swoje dzieci, aby też mogły zobaczyć. Oficer podszedł bliżej. Później opisał to, co zobaczył:
"Na betonowym podjeździe stał jasnowłosy 25-letni mężczyzna średniego wzrostu, wsparty na sięgającym mu do piersi grubym kiju grubości ramienia. U jego stóp leżało 15-20 martwych lub umierających ludzi. Z gumowego węża ciekła woda i spłukiwała krew do kratki ściekowej".
Dalej oficer relacjonuje: "Parę kroków za nim stało około 20 mężczyzn, którzy - pod strażą kilku uzbrojonych cywilów - czekali w milczącej pokorze na swą okrutną egzekucję. Na skinienie podszedł w milczeniu następny i został zakatowany kijem, przy czym każdemu ciosowi towarzyszyły entuzjastyczne okrzyki gapiów".
Gdy wszyscy leżeli martwi na ziemi, jasnowłosy morderca stanął na stosie ciał i zagrał na harmonii. Widzowie zaśpiewali hymn litewski, jak gdyby mordercza orgia stała się wydarzeniem narodowym.
Jak mogło się coś takiego wydarzyć? To pytanie kieruje się od dawna nie tylko pod adresem Niemców, których centralna rola w tych okropnościach pozostaje niezaprzeczalna - ale też pod adresem sprawców ze wszystkich krajów.
Co skłoniło rumuńskiego dyktatora Iona Antonescu i jego generałów, żołnierzy, urzędników, chłopów do tego, aby zamordować 200 tys. (a może dwakroć więcej) Żydów - "z własnej inicjatywy", jak to sformułował historyk Armin Heinen. Czym można wyjaśnić, że bałtyckie szwadrony śmierci z niemieckiego rozkazu popełniały zbrodnie w Łotwie, Litwie, Białorusi i Ukrainie?
I dlaczego niemieckim grupom zadaniowym (Einsatzgruppen) tak łatwo udawało się między Warszawą a Mińskiem Białoruskim zachęcić nieżydowską ludność do pogromów?

***

Nie ulega wątpliwości, że bez Hitlera, szefa SS Himmlera i wielu, wielu innych Niemców nigdy nie doszłoby do Holocaustu. Pewne jest jednak także, że "Niemcy sami nie byliby w stanie dokonać wielomilionowej zbrodni na Żydach" - jak stwierdził hamburski historyk Michael Wildt.
Jest to wniosek, nigdy nie zakwestionowany przez wielu ocalonych. Gdy w Monachium w 1947 r. zebrał się związek ocalonych Żydów litewskich, ogłosili oni rezolucję pod jednoznacznym tytułem: "O winie szerokiego odłamu litewskiego społeczeństwa w wymordowaniu litewskich Żydów".
W "Trzeciej Rzeszy" ze sprawnie działającą administracją Żydzi byli od lat zewidencjonowani. Ale na obszarach zajętych przez Wehrmacht oprawcy Hitlera potrzebowali informacji. W Holandii np. pracownicy urzędów meldunkowych zadali sobie wiele trudu, by sporządzić dokładne "rejestry Żydów".
I jak mogłyby SS i policja w wielonarodowych miastach Europy wschodniej rozpoznać Żydów bez pomocy miejscowej ludności? Tylko nieliczni Niemcy potrafiliby "rozpoznać Żyda wśród tłumu miejscowych", jak wspomina Thomas Blatt, ocalony z Sobiboru, który pragnie wystąpić jako oskarżyciel pomocniczy w procesie przeciw Demianiukowi.
Blatt był wówczas młodzieńcem o jasnych włosach i usiłował w rodzinnej Izbicy uchodzić za dziecko chrześcijańskie. Nie nosił żółtej gwiazdy Dawida i zachowywał się z pewnością siebie nawet w spotkaniu z mundurowymi. Lecz został wielokrotnie zdradzony - Niemcy płacili denuncjatorom - i umknął tylko dzięki niezwykłemu szczęściu.
Donosicielstwo było w Polsce tak powszechne, że na płatnych donosicieli ukuto słowo "szmalcownik". Bardzo często sprawcy znali swoje ofiary. I podczas gdy Francuzi, Holendrzy i Belgowie mogli się łudzić, że deportowani z Paryża, Rotterdamu lub Brukseli Żydzi jakoś się na Wschodzie urządzą, między Wisłą i Bugiem było wiadomo, co czeka ludzi w Auschwitz lub Treblince.
Nie ulega wątpliwości, że bez trudu można też znaleźć przykłady zaprzeczające tym faktom. Wysoki oficer Grupy Zadaniowej C (odpowiedzialnej za zamordowanie ponad 100 tys. osób) uskarżał się, że Ukraińcom "obcy jest jednoznaczny antysemityzm z powodów rasowych lub ideologicznych". Stwierdził: "Dla prześladowania Żydów brak jest przywódców i energii duchowej".
Jak pokazuje niedawno sfilmowana autobiografia krytyka literackiego Marcelego Reicha-Ranickiego, przetrwał on okres okupacji na peryferiach Warszawy, gdyż polski zecer zaryzykował wszystko, ukrywając go wraz z żoną. Rodzice i brat Ranickiego nie mieli tyle szczęścia. Historyk Feliks Tych ocenia liczbę Polaków, którzy - bezinteresownie - ratowali Żydów, na 125 tys.

***

Ale czego dowodzą takie przykłady poza stwierdzeniem, że sprawcy stanowili znikomą mniejszość danych społeczeństw?
Niemcy byli zmuszeni do korzystania z pomocy tej właśnie mniejszości, ponieważ SS, policji i Wehrmachtowi brakowało ludzi, aby przeczesać rozległe obszary, na których hitlerowskie władze zamierzały wytępić wszystkich Żydów. Chodziło przecież o to, aby na ogrmnej przestrzeni - między Kanałem la Manche i Kaukazem - pochwycić i wywieźć do obozów zagłady wszystkie ofiary lub zamordować je na miejscu, zapobiegać ucieczkom, kopać doły na groby masowe i na koniec dokonać krwawych zbrodni.
Oczywiście tylko Hitler wraz z otoczeniem i Wehrmacht mogli wstrzymać Holocaust. Ale to nie umniejsza wagi argumentu, że gdyby nie było zagranicznych pomocników, mogłyby ocaleć setki tysięcy a może nawet miliony spośród około sześciu milionów zamordowanych Żydów.
Na wschodnioeuropejskich polach śmierci na każdego niemieckiego policjanta przypadało do dziesięciu miejscowych pomocników.
Podobnie wypadały proporcje w obozach zagłady. Co prawda nie w Auschwitz, obsługiwanym prawie wyłącznie przez Niemców, ale np. w Bełżcu (600 tys. ofiar), Treblince (900 tys.) lub właśnie w Sobiborze, gdzie działał Demianiuk. Garści członków SS pomagało około 120 oddziałów w rodzaju "Trawników".
Jak ocenia były więzień Blatt, bez nich Niemcy nigdy "nie uporaliby się" z zamordowaniem w Sobiborze 250 tys. ludzi. Ludzie z "Trawników" strzegli obozu, pędzili przybyłych Żydów z wagonów do ciężarówek, pałkami zaganiali do komór gazowych.

W obliczu trudnego do pojęcia rozmiaru zbrodni nasuwają się niepokojące pytania, które już przed laty postawił berliński historyk Götz Aly: czy w przypadku tzw. ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej nie chodzi może o "projekt europejski, którego nie da się wyjaśnić tylko specyficznymi przesłankami historii Niemiec"?
Nie ma jeszcze ostatecznego rozstrzygnięcia w sprawie europejskiego wymiaru Holocaustu i sześciu milionów pomordowanych Żydów. Dopiero późno - gdy zmarła już większość sprawców - Francuzi i Włosi zaczęli dogłębnie rozpracowywać tę część swojej historii; inni, jak Ukraińcy i Litwini, z trudem przystępują do tego zadania, albo - jak Rumuni, Węgrzy i Polacy - stoją jeszcze przed nim.

Nic dziwnego, że od 1945 r. ludność napadniętych przez Wehrmacht krajów uważała siebie i swoje spustoszone obszary za przedmiot agresji - co było oczywiste w obliczu hekatomby pomordowanych, pozostawionych przez "Trzecią Rzeszę". Tym boleśniej przychodzi się przyznać, że wielu współobywateli poszło niemieckim sprawcom na rękę.
W największym stopniu dotyczy to Łotyszy, u których według badań amerykańskiego historyka Raula Hilberga przypadała największa liczba sprawców w stosunku do liczby ludności. Na drugim końcu skali znaleźli się Duńczycy, którzy zostali uhonorowani w Yad Vashem kolektywnym wyróżnieniem. Gdy w 1943 r. miała zacząć się deportacja duńskich Żydów, znaczna część ludności pomagała im w ucieczce do Szwecji lub w ukryciu się prześladowanych przed niemieckimi siepaczami. Spośród 7,5 tys. duńskich Żydów przetrwało wojnę 98 proc., dla porównania - spośród holenderskich Żydów udało się to zaledwie 9 procentom.

Czy Holocaust nie stanowi dna nie tylko niemieckiej, "ale też europejskiej historii" - jak powiada Aly?

Istnieją fakty świadczące o nieniemieckich sprawcach i stoją one w sprzeczności z tym, co przez długi czas uchodziło za pewne stwierdzenie: że zagraniczni sprawcy wypełniali rozkazy pod przymusem. Oczywiście - miejscowi pomocnicy ryzykowali życiem, odmawiając spełnienia woli okupantów. Dotyczyło to jednostek policji i urzędników administracji na zachodzie Europy, jak również tworzonych na wschodzie Europy jednostek policji pomocniczej. Ale prawdą jest też fakt, ze w wielu miejscowościach ludzie dobrowolnie zgłaszali się do służby u Niemców albo wprost uczestniczyli w zbrodniach.
Stale twierdzono, że rządy sprzymierzonych z Hitlerem krajów nie miały innego wyboru, jak tylko wydać Żydów Niemcom. To też nie jest prawdą. Kraje bałkańskie wcześnie zrozumiały, jaką rangę przypisywał Hitler i jego dyplomaci "rozwiązaniu kwestii żydowskiej" - i starały się jak najdrożej sprzedać swoje współsprawstwo.
Uzasadnione wątpliwości mnożą się też w kwestii poglądu, że w przypadku sprawców chodziło głównie o sadystów. Gdyby tak było, dałoby się łatwo wykryć przypadki patologii. Tak jak w przypadku ponad 50 Litwinów, należących do mobilnej jednostki obersturmführera SS Joachima Hamanna.
Do pięciu razy na tydzień najeżdżali ci ludzie wsie, by mordować Żydów, łącznie 60 tys. ofiar. I za każdym razem wystarczyło parę skrzynek wódki, aby przełamać wahania morderców. Wieczorem jednostka wracała do Kowna - z reguły doszczętnie pijana - i chwaliła się w kantynie swoimi wyczynami.
Ale: żaden z tych Litwinów nie miał za sobą przeszłości kryminalnej; byli, jak sądzi historyk Knut Stang, "najzupełniej normalni".
Po wojnie prawie wszyscy mordercy wrócili do codziennych zajęć. Tak, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Także Demianiuk nigdy nie podpadł, ceniono go w Cleveland (Ohio) jako miłego kolegę i przyjaznego sąsiada.
Jak w przypadku niemieckich sprawców ("Spiegel" nr 11/2008) nie da się stwierdzić u tych współsprawców jednoznacznego typu osobowości - to szczególnie niepokojące stwierdzenie badaczy.
Wśród morderców spotyka się katolików i protestantów, pełnych radości życia mieszkańców południa Europy i chłodnych Bałtów, żarliwych prawicowych ekstremistów i oziębłych biurokratów, wyrafinowanych akademików i otępiałych proletariuszy.
Do nich zaliczał się też Viktor Arajs (1910-88), dyplomowany prawnik z chłopskiej rodziny łotewskiej, który na pewien czas przyłączył się do komunistów, a później z grupą tysiąca ludzi ciągnął przez kraje wschodniej Europy mordując na zlecenie hitlerowców. Albo Rumum Generaru, syn generała i komendant obozu w getcie Berad na dzisiejszej Ukrainie, który polecił przywiązać jedną ze swoich ofiar do motocykla i dał gazu.

***

A antysemityzm? W latach 30. przybywało jego zwolenników w całej Europie, ponieważ wstrząsy po I wojnie światowej i światowy kryzys gospodarczy odbierały ludziom spokój. Przede wszystkim w Europie Wschodniej narastała skłonność do czynienia z Żydów kozłów ofiarnych i do pozbywania się ich jako konkurentów na rynku pracy.
Na Węgrzech od schyłku lat 30. nie wolno było Żydom piastować stanowisk państwowych ani wykonywać licznych zawodów. Rumunia dobrowolnie przejęła niesławne ustawy norymberskie. W Polsce wiele uniwersytetów ograniczało de facto Żydom dostęp do studiów.
O rozmiarze niezależnej od Niemiec nienawiści do Żydów świadczy też to, że w Polsce po zakończeniu wojny w 1945 r. motłoch wymordował co najmniej 600, a być może nawet tysiące ocalonych z Holocaustu.
Tym niemniej wydaje się, że przynajmniej na wschodzie Europy najważniejszym czynnikiem stał się niepohamowany nacjonalizm. Wielu marzyło tam o państwach narodowych bez mniejszości. Wschodnioeuropejscy Żydzi byli tylko jedną z niepożądanych grup narodowych.
Podczas szalejącej II wojny światowej Chorwaci mordowali nie tylko Żydów, ale - i to w znacznie większej liczbie - Serbów. Polacy i Litwini napadali nawzajem na siebie. Rumuni likwidowali też Romów i Ukraińców.

Trudno jest ustalić szczegółowo, co motywowało poszczególnych ludzi do pozbawiania życia innych. Często zaślepienie nacjonalistyczne czy antysemityzm stanowiły tylko pozór. W Niemczech podczas wojny nikt nie musiał głodować, na wschodzie warunki życia były natomiast opłakane. "Dla Niemców 300 Żydów oznacza 300 wrogów ludzkości. Dla Litwinów jest to 300 par spodni, 300 par butów" - tak określił świadek tych czasów obecną tam powszechną żądzę przejmowania mienia ofiar.
Ale tak było i na wielką skalę: we Francji 96 proc. "zaryzowanych" przedsiębiorstw dostało się w ręce Francuzów. Rząd Węgier dzięki ściągniętym z Żydów haraczom mógł rozbudować system rentowy i powstrzymać inflację.

Czy takie stwierdzenia pozwalają wyjaśnić europejski wymiar Holocaustu? Czy w końcu dojdziemy do wniosku, że te okropności ostatecznie nie poddają się wyjaśnieniu?

Siepacze Hitlera od początku liczyli na pomoc miejscowej ludności. Reinhard Heydrich, szef centrali terrorystycznej Reichssicherheitshauptamt (Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy) dał wkraczającym na teren ZSRR w 1941 r. jednostkom polecenie, "aby w nowo zajmowanych obszarach nie stawiać przeszkód kręgom antykomunistycznym lub antysemickim w próbach samooczyszczania". Te "próby" należy "bez pozostawiania śladów inicjować, popierać, w razie potrzeby kierować we właściwą strone".
Zalecenie Heydricha odnosiło się do skrajnie prawicowych podziemnych ruchów na Ukrainie i w krajach bałtyckich, które miały zacząć działać wraz z pochodem Wehrmachtu. ZSRR okupował znaczne obszary Europy na mocy układu między Hitlerem i Stalinem z roku 1939.
Nie da się powiedzieć z całkowitą pewnością, jak ważne było w danym przypadku podżeganie przez Niemców. Przed i za frontem rozgrywały się latem 1941 r. straszliwe sceny, jak w polskim Jedwabnem.
Z nabitymi gwoździami pałkami i rurami około 40 Polaków-katolików zapędziło tam 10 lipca 1941 r. swoich żydowskich sąsiadów przed oczyma wszystkich zgromadzonych na rynek. Zmuszali ich do tańców, zamordowali niektórych na miejscu i zamknęli wszystkich pozostałych w stodole, która potem podpalili. Około 300 mężczyzn, kobiet i dzieci zginęło bez niczyjej pomocy.
Sprawa Jedwabnego ściągnęła na siebie w 2000 r. uwagę opinii światowej, gdy polski historyk Jan Tomasz Gross zbadał wydarzenia, a wielu Polaków oskarżyło go o kalanie własnego gniazda. Tymczasem inni polscy historycy potwierdzili w znacznym stopniu badania Grossa i zwrócili przy tym uwagę na cały region.
I tak wiadomo dziś dość dokładnie, co w 1941 r. uczyniło mieszkańców Jedwabnego i innych miejscowości mordercami. Czasami chodziło o pieniądze. Niektórzy sprawcy mieli widocznie długi u Żydów i chcieli się przestępczą drogą od nich uwolnić. Ale przede wszystkim chodziło w przypadku pogromów o wyimaginowaną zemstę.
Pogląd, że "ci" Żydzi tworzyli podstawę władzy radzieckiej, był szeroko rozpowszechniony, ponieważ komuniści pochodzenia żydowskiego byli okresowo nadreprezentowani w niektórych organach władzy. Sprawcy czynili "tych" Żydów odpowiedzialnymi za zbrodnie, które popełniły władze radzieckie w czasach okupacji wschodnich ziem polskich w latach 1939-41.
Stalinowska tajna policja NKWD w krajach bałtyckich, Polsce i na Ukrainie zastrzeliła lub wywiozła do Gułagu rzeczywistych lub tylko podejrzanych przeciwników władzy. Gdy wkroczyły wojska niemieckie, zastały między Bałtykiem i Karpatami poranione społeczeństwo - i nierzadko świeże groby masowe.
W galicyjskim Złoczowie ukryto ofiary NKWD w sadzie owocowym cytadeli - na kilka dni przed wkroczeniem jednostek niemieckich.
Maturzysta Szlomo Wołkowicz siedział właśnie z krewnym przy śniadaniu, gdy nadszedł eseman w towarzystwie Ukraińca: "Jesteście Żydami, nieprawdaż? To chodźcie z nami!".
Na górze w cytadeli musieli złoczowscy Żydzi wydobywać ofiary NKWD z wykopu i ładować na furmanki. Ukraińcy pochowali potem ciała ofiar na cmentarzu. Następnie zmusili Wołkowicza i pozostałych Żydów do zejścia do wykopu i zaczęli strzelać z broni maszynowej. Wołkowicz udał martwego i ocalał.
Tak wyglądała w wielu miejscowościach współpraca między Niemcami a Polakami, Ukraińcami i Bałtami.

To przede wszystkim członkowie rodzin ofiar NKWD i ocaleni więźniowie NKWD zachęcali do morderstw. Także litewscy i polscy kolaboranci - oczywiście, aby odwrócić uwagę od własnej przeszłości. A ponieważ Sowieci zlikwidowali lub wywieźli przede wszystkim przedwojenną inteligencję - burmistrzów, miejscowych polityków, oficerów - zabrakło moralnych autorytetów, które mogłyby powstrzymać motłoch.
Rozszerzanie się obszaru działań wojennych oznaczało jednocześnie radykalizację polityki zniszczenia, a to znowuż znaczyło: mordować za wszelką cenę!
Hitler zapewne nie zaplanował z góry Holocaustu, lecz wyszedł z założenia, że po błyskawicznym zwycięstwie nad ZSRR Żydów przesunie się na wschód. Na razie nie zajmowano się tym, co się miało tam dziać.

***

Na jesieni 1941 r. marsz na wschód uległ zahamowaniu i powstało pytanie, co ma się stać z ludźmi stłoczonymi w gettach, szczególnie w Polsce. Wielu gauleiterów, dowódców SS, kierowników administracji nalegało na "odżydzenie" zarządzanych terenów - a więc likwidację. Wkrótce rozpoczęła się budowa obozów zagłady, najpierw w Bełżcu, potem w Sobiborze i Treblince.
Pod kryptonimem "Akcja Reinhardt" krył się gigantyczny program zabijania, którego ofiarą padła większość polskich Żydów, ok. 1,75 miliona ludzi.
SS rekrutowało swoich pomocników szczególnie spośród Ukraińców i folksdojczów w obozach jenieckich, w których czerwonoarmiści jak Iwan Demianiuk mieli do wyboru: mordować dla Niemców lub samemu umrzeć z głodu. Potem dochodzili w coraz większym stopniu ochotnicy z zachodniej Ukrainy i Galicji.
Mężczyźni musieli podpisać deklarację, że nie należeli do organizacji komunistycznej i nie mieli żydowskich przodków. Potem w obozie w Trawnikach w dystrykcie lubelskim na terenie dawnej cukrowni szkolili się do zawodu morderców.
Teren obozu można i dziś zwiedzać. Fabryka trykotaży produkuje tam bieliznę. Stoi jeszcze wartownia i dom komendanta SS. W połowie 1943 r. stacjonowało w Trawnikach 3700 funkcjonariuszy, nosili najpierw czarno ufarbowane mundury Wojska Polskiego, potem ziemisto-brązowe, rzekomo z zasobów armii belgijskiej.
Szkolenie do Holocaustu trwało parę tygodni. Esesmani pokazywali nowicjuszom, jak się przeprowadza obławy i pilnuje więźniów - z udziałem żywych obiektów. Potem jednostki rozjeżdżały się po okolicznych miasteczkach i przemocą wypędzały Żydów z ich domów. W pobliskim lesie odbywały się egzekucje, co miało zapewnić lojalność rekrutów.
Początkowo zatrudniano "trawników" przy ochronie obiektów - mieli przede wszystkim chronić magazyny zaopatrzenia przed złodziejami i partyzantami. Potem niemieccy szefowie przydzielili ich do likwidacji gett we Lwowie i Lublinie, gdzie z bezwzględnym okrucieństwem uczestniczyli w spędzaniu żydowskich ofiar.
A w końcu - w obozach zagłady - działali pomocnicy zbrodni przez całą dobę, w ośmiogodzinnych zmianach. "Każdy wkraczał tam, gdzie był właśnie potrzebny" - mówił później oberscharführer SS. Wszystko "działało jak w zegarku".
Czy naprawdę wszystko? Badacze sądzą, że jedna trzecia "trawników" zdezerterowała mimo grożących kar. Niektórych kosztowało to życie.
A inni? Dlaczego nie próbowali uciec z maszyny śmierci? Dlaczego nie Demianiuk?
Czy, podobnie jak inni, uległ poczuciu "osiągnięcia całkowitego panowania nad innymi" (historyk Pohl). Czy to była nadzieja na zdobycie łupów? W Bełżcu i Sobiborze "trawnicy" prowadzili z mieszkańcami przyległych wiosek ożywiony handel zamienny albo chętnie odwiedzali miejscowe burdele. Płacili rzeczami, które zabierali więźniom.
Może chodziło o coś innego, jeszcze bardziej irytującego, głęboko tkwiącego w psychice wielu ludzi: wykonywanie poleceń autorytetów, nawet wtedy, gdy sumienie się temu sprzeciwia. A więc gotowość do posłuszeństwa, i to aż do ostateczności.
Aby wytłumaczyć takie zachowanie, amerykański psycholog Stanley Milgram przeprowadził wiele później, bo w roku 1961, wysoce interesujące doświadczenie: badanym osobom powierzono rolę "nauczycieli", którzy muszą przeprowadzić test na siedzącym w przyległym pokoju "uczniu". Chodziło o banalne zestawianie par wyrazów.
Gdyby "uczeń" dawał błędną odpowiedź, "nauczyciel" miał go karać coraz mocniejszymi impulsami elektrycznymi. Gdyby się opierał, "nauczyciel" miał go zmuszać do kontynuacji. I chociaż "nauczyciel" mógł słyszeć symulowany krzyk "ucznia", prawie dwie trzecie "nauczycieli" kontynuowało coraz dotkliwsze tortury aż do stanu, w którym można było mieć obawę o życie "ucznia".
Oburzający eksperyment, ale pod pewnym względem z pozornie uspokajającymi wynikami. Z założenia, że okrucieństwo da się wytłumaczyć przez mechanizm polecenia i posłuszeństwa, wynika odwrotny wniosek: bez rozkazu nie doszłoby do przestępstwa. W określonych układach wystarczy więc stworzyć wyłączony spod prawa obszar, aby stygmatyzować grupę osób. Nie-niemieccy sprawcy stali się w podobny sposób podatni na brutalną rzeczową racjonalność, którą sami hitlerowcy określali przebieg przestępstwa.
Dowodem na to stali się Rumuni z okolic Odessy nad Morzem Czarnym w czasie okupacji rumuńskiej. 350 tys. wygnanych z Rumunii Żydów przebywało tam mroźną zimą 1941/42 w gettach i obozach, ponieważ wskutek sytuacji na froncie zaniechano planu przemieszczenia ich dalej na wschód. Wkrótce zaczęły się epidemie. Należało coś uczynić.
Niemiecki doradca przedłożył propozycję, aby Żydów zwyczajnie wymordować. Rumuni przyjęli to, i "międzynarodowa brygada oprawców" (historyk Heinen) dokonała mordu na dziesiątkach tysięcy ofiar: rumuńscy żandarmi, ukraińscy policjanci, folksdojcze-milicjanci i miejscowi ochotnicy. Zamknęli starców i obłożnie chorych w stajniach, oblali benzyną i podpalili. Kto jeszcze mógł chodzić, tego pędzono do lasu, by go tam zastrzelić.

***

Dla narodowych socjalistów nie było już wtedy drogi odwrotu, nie chcieli też powrotu do tej cywilizacji, która miała dla nich już tylko pogardę i szyderstwo.
Wcielenie zła - tak widzieli tacy antysemici, jak Hitler lub Himmler, żydostwo, które należało unicestwić, i to jak najszybciej. "Za rok skończymy z żydowską wędrówką ludów; potem nikt już nie będzie wędrować" - obwieścił Himmler latem 1942 r.
"Wędrówka ludów" zaliczała się do tych kryptonimów, za którymi hitlerowcy usiłowali ukrywać swoje czyny.
Jednak nie cała Europa znajdowała się we władaniu Wehrmachtu. Poza "Trzecią Rzeszą" i okupowanymi obszarami potrzebowali Niemcy dla realizacji monstrualnych morderczych planów pomocy rządów z zagranicy - na zachodzie, południu i południowym wschodzie Europy.
Lecz dopóki wojska Hitlera zwyciężały, wydawało się, ze przyszłość należy do brunatnych hord. I tak długo dyplomaci Hitlera znajdowali wsparcie w pożądanym wymiarze, przede wszystkim u Słowaków i Chorwatów, którym dyktator podarował własne państewka.
Chorwaccy faszystowscy ustasze zorganizowali własne obozy koncentracyjne, w których Żydzi ginęli wskutek "tyfusu, głodu, zastrzelenia, tortur, utopienia, zakłucia lub ciosu młotkiem w głowę" (historyk Hilberg). Większość Żydów chorwackich zginęła z ręki Chorwatów.
Ministerstwo Spraw Zagranicznych Rzeszy zapytało uprzejmie władze w Zagrzebiu, co ma się stać z żyjącymi w Niemczech Żydami chorwackimi. Czy rząd pragnie sprowadzić ich do ojczyzny? Albo czy należy ich deportować? Rząd chorwacki okazał wdzięczność za ten "gest rządu niemieckiego" i wyraził zgodę na deportację.
Raul Hilberg, który poświęcił życie dokumentacji Holocaustu, widzi w tym działaniu perfidną strategię Niemców, którą wciągali rządy zagraniczne w kolaborację w masowym morderstwie. "Już wraz ze zgodą na śmierć jednej jedynej ofiary przekroczono próg" - argumentuje. Przekroczono masę krytyczną, "co zdecydowało o współudziale w przestępstwie". I mówi: "Morderca jednego jedynego człowieka jest zarazem mordercą tysięcy ludzi".
W końcu lipca 1942 r. nakazał chorwacki szef ds. bezpieczeństwa publicznego powszechną rejestrację Żydów. W niecałe dwa tygodnie później odjechał pierwszy pociąg specjalny Reichsbahn z Zagrzebia, wioząc 1200 Żydów do stacji końcowej Auschwitz.

***

W przypadku Włoch wydawało się, że antysemityzm nie zapuścił tam korzeni, lecz został odgórnie - ze względu na Niemców - narzucony. Dlatego nie było odosobnionym przypadkiem, że włoski komendant Mostaru (w dzisiejszej Bośni) odmówił wygnania Żydów z ich domostw, gdyż uznał, że takie akcje "są sprzeczne z honorem armii włoskiej". Nie ulega jednak wątpliwości, że marionetkowy rząd Mussoliniego w roku 1943 gorliwie uczestniczył w prześladowaniu Żydów włoskich. Ponad 9 tys. Żydów deportowano do obozów śmierci.
Narodowi socjaliści oczekiwali od wszystkich sprzymierzonych rządów przejęcia ich planów zagłady. Pierwszym krokiem miała być urzędowa definicja, kto jest Żydem, jak to "Trzecia Rzesza" ustaliła w rozporządzeniach wykonawczych do ustaw norymberskich. Po nich następował zakaz wykonywania zawodu, specjalne podatki, wywłaszczenia, pozbawienie środków do życia. A na koniec: uwięzienie, obóz koncentracyjny, pozbawienie życia.

Tak lub podobnie odbywało się to także na zachodzie Europy, w krajach okupowanych.

Wojska Hitlera na wiosnę 1940 r. przewaliły się w ciągu niewielu tygodni przez ziemie zachodnich sąsiadów Niemiec - przez Holandię, Belgię, Luksemburg i Francję. Część Francji pozostała na razie poza okupacją, tu przez lata rządził przychylny hitlerowcom rząd Vichy pod kierownictwem marszałka Pétaina. Zresztą Belgia była pierwszym okupowanym krajem zachodu Europy, który odesłał żydowskich uchodźców z Polski "pod pretekstem repatriacji", jak pisze historyczka Juliane Wetzel.
Tym niemniej cywilna administracja belgijska w miarę możliwości sprzeciwiała się okupantom. Flamandzcy ochotnicy SS zgrupowani w obozie przejściowym Mechelen okazali się natomiast szybko chętnymi pomocnikami w przeprowadzeniu Holocaustu. Byli chyba jeszcze bardziej nikczemni od niemieckich esesmanów - przypomina sobie berlińczyk Hans Cohn, który w 1939 r. osiadł w Belgii. "Bo oni się zaprzedali, a jeśli ktoś się zaprzedaje, staje się jeszcze gorszy od tych, którzy mu płacą".
Zamordowano około 29 tys. Żydów belgijskich, wśród nich co najmniej 1000 posiadających obywatelstwo belgijskie, niektórych zadenuncjowano za gotówkę. "Niemcy wszędzie mają szpicli", relacjonował Cohn, "płatnych szpicli".

***

I ta zasada donosicielstwa stała się regułą, także w Holandii i we Francji. Dokładnie tak, jak usłużne posłuszeństwo miejscowych władz, uczestniczących, a nie przeszkadzających w realizacji masowych morderstw. Ponadto obowiązywała wymówka, że nie domyślano się losu tych ludzi, że nie miano o tym pojęcia.
Tak mówili sprawcy zza biurka, chętni pomocnicy i oportuniści; i rzeczywiście właśnie we Francji często zaprzeczano istnieniu tej kategorii sprawców - bo tu utrzymywał się mit, jakoby cały naród zjednoczył się po bohatersku w "résistance", jak to sformułował generał de Gaulle, późniejszy prezydent Republiki.
Francja była zasadniczo podzielona: około trzech piątych kraju okupowały wojska hitlerowskie, południowa część pozostała do listopada 1942 r. poza okupacją - podlegała prawicowemu rządowi z siedzibą w Vichy. Pierwsza olbrzymia obława miała miejsce w połowie lipca w okupowanym Paryżu. Prawie 13 tys. Żydów nie mających francuskiego dowodu osobistego zabrano z mieszkań i spędzono razem - siłami miejscowej policji.
Co najmniej dwie trzecie wysłanych na śmierć Żydów były cudzoziemcami. Pozostałą jedną trzecią stanowili naturalizowani Francuzi, zasiedziali od lat obywatele, i urodzone na terytorium Francji dzieci np. Żydów-bezpaństwowców. Także te dzieci miały zostać "wspólnie odtransportowane do Rzeszy", "na wyraźne życzenie policji", jak zanotował w lipcu 1942 r. pewien obersturmführer SS. Malcy nie mieli stać się dla nikogo ciężarem. Celem prawie wszystkich pociągów był obóz w Auschwitz.
Specjalnie zorganizowana "Section anti-juive" mogła w okupowanej części Francji posługiwać się w realizacji zadań wszystkimi jednostkami policji; wielu urzędników, jak stwierdził politolog Alfred Grosser, było w stosunku do obywateli "przyjaznymi i rozsądnymi ludźmi". "Gdy wzywali kogoś na rozmowę, nie mogło to być niczym tragicznym. Oczywiście nikt nie pomyślał, że ci ludzie mogliby kogoś wydać w ręce Niemców".
Wydanie - oznaczało pewną śmierć. I oto zadbali też we Francji pod rządami Vichy francuscy cywile, żądni premii, wyznaczonej tam przez okupantów, aby wyśledzić "ukrytych lub zamaskowanych Żydów". Pieniądze "miały nie odgrywać żadnej roli", jak widniało w notatce szefa policji bezpieczeństwa, "propozycja: za Żyda 100 franków".
Wasale z Vichy początkowo też współpracowali sprawnie, u nich określono już od października 1940 status Żyda, dobrowolnie, bez nacisku Niemców. Lecz odmawiali stale wydawania francuskich Żydów w ręce hitlerowców, i tym przekreślili ostatecznie zaplanowany przez Niemców wielki program deportacji. Odtransportowano prawie 76 tys. ludzi, i tylko nieco ponad 3 proc. spośród nich przetrwało Holocaust. Nie wiadomo, ile ofiar wydano zdradziecko hitlerowcom.

***

W przypadku Holandii ustalono liczbę, która pozwala domyślać się rozmiarów donosicielstwa. Istniał tam urząd, który na polecenie władz hitlerowskich sporządzał listy mienia ukrywających się lub już deportowanych Żydów - jego współpracownicy polowali na ukrywających się ludzi.
Za każdego namierzonego Żyda "Urząd ewidencji mienia domowego", podlegający "Sztabowi operacyjnemu reichsleitera Rosenberga, głównej grupie roboczej Holandia", wypłacał 7,5 guldena (w przeliczeniu ok. 40 euro).
Publicysta Ad van Liempt po zbadaniu akt obliczył, że tylko od marca do czerwca 1943 r. w ten sposób wykryto ponad 6800 Żydów; w polowaniu uczestniczyły "jedno- lub wielokrotnie" co najmniej 54 osoby. "Dla większości z nich stanowiło to miesiącami główne zajęcie".
Ówczesny szef tej grupy, 33-letni Wim Henneicke, z zawodu ślusarz samochodowy, taksówkarz bez licencji, orientował się oczywiście znakomicie w amsterdamskim półświatku. Zbudował obszerną sieć informatorów, dostarczających mu pisemnie lub telefonicznie namiary na ukrywających się Żydów.
Około 100 tys. Żydów z Holandii zginęło w obozach koncentracyjnych - w stosunku do ogólnej liczby ludności żydowskiej znacznie więcej niż w Belgii lub Francji.
Ludzie pokroju Henneickego byli drobnymi profitentami przemiany ustrojowej; wielcy zarabiali miliony na wywłaszczeniach Żydów i na "aryzacji" - historyk ze Stuttgartu Gerhard Hirschfeld wymienia "banki holenderskie, handlowcy, muzea, nawet giełda amsterdamska".
Co prawda w przeciwieństwie do Francji po wojnie - jak pisze zespół autorski Dick de Mildt/Joggli Meihuizen - prawne rozliczenie z "kolaborantami politycznymi, wojskowymi i ekonomicznymi" odbywało się szybko i konsekwentnie. Latem 1945 r. ok. 100 tys. spośród nich znalazło się w 130 obozach dla internowanych, do 1951 r. 16 tys. stanęło przed obliczem sądu - i większość została skazana.

***

Demianiuk to inny rodzaj sprawcy, nie zalicza się ani do kolaborantów, ani do szmalcowników, ani do policjantów, którzy z dala od maszynerii śmierci uczestniczyli w wyniszczeniu żydostwa. Działał wprost na miejscu zbrodni - tak widzą to prokuratorzy, tak widnieje w szczegółowym nakazie aresztowania.
W najbliższym czasie lekarze wydadzą opinię, czy - i przez ile godzin dziennie - można będzie prowadzić rozprawę przeciw zapewne ostatniemu żyjącemu jeszcze oprawcy z Sobiboru.
Także rząd federalny jest zdania, że byłoby dobrze, gdyby Demianiuk musiał stanąć teraz przed sędziami. "Jesteśmy to winni ofiarom Holocaustu" - oświadczył wicekanclerz Frank-Walter Steinmeier.
Ci, którzy cierpieli w obozach pod przemocą "trawników", takich jak Demianiuk, mówiąc o nim nie odczuwają pragnienia zemsty. Wystarczy im, jak powiada psychoanalityk amerykański Jack Terry, "aby Demianiuk choć przez dzień musiał siedzieć w celi". Terry jako młody chłopak siedział w KZ Flossenburg, gdy Demianiuk pełnił tam obowiązki strażnika.
A ocalonemu z Sobiboru Thomasowi Blattowi jest "obojętne, czy on trafi do więzienia, czy nie, ważny jest sam proces. Pragnę prawdy".
Demianiuk mógłby udzielić informacji o Sobiborze - i tym samym o straszliwym świecie pomocników Holocaustu.

Der Spiegel - THE DARK CONTINENT: Hitler's European Holocaust Helpers

Der Spiegel
"THE DARK CONTINENT: Hitler's European Holocaust Helpers"


Orig. title: Die Komplizen Hitlers europäische Helfer beim Judenmord
Author: Georg Bönisch, Jan Friedmann, Cordula Meyer, Michael Sontheimer, Klaus Wiegrefe
Published: Der Spiegel - 18-05-2009; ENGLISH TRANSLATION "SPIEGEL Staff" /SPIEGEL ON LINE INTERNATIONAL 20-05-2009

original link: http://www.spiegel.de/international/europe/0,1518,625824,00.html many illustrations on that page ...


The Germans are responsible for the industrial-scale mass murder of 6 million Jews. But the collusion of other European countries in the Holocaust has received surprisingly little attention until recently. The trial of John Demjanjuk is set to throw a spotlight on Hitler's foreign helpers.
He's been here before, in this country of perpetrators. He saw this country collapse. He was 25 at the time and his Christian name was Ivan, not John; not yet.
Ivan Demjanjuk served as a guard in Flossenbürg concentration camp until shortly before the end of World War II. He had been transferred there from the SS death camp in Sobibor in present-day Poland. He was Ukrainian, and he was a Travniki, one of the 5,000 men who helped Germany's Nazi regime commit the crime of the millennium -- the murder of all the Jews in Europe, the "Final Solution."
He was part of it, if only a very minor cog in the vast machinery of murder. Ivan Demjanjuk stayed in post-war Germany for seven years before he emigrated to the US in 1952 with his wife and daughter on board the General Haan. Once he arrived, he changed his name to John. His time as a supposed DP or "displaced person," as the Anglo-American victors called people made homeless by the war, was over.
DP Demjanjuk had lived in the southern German towns of Landshut and Regensburg where he worked for the US Army. He moved to Ulm, Ellwangen, Bad Reichenhall, and finally to Feldafing on Lake Starnberg. Feldafing belongs to the area covered by the Munich district court, which is why Demjanjuk has been sitting in Munich's Stadelheim prison since he was deported from the US last week. His cell measures 24 square meters, which is extraordinarily spacious by usual prison standards.
Last Big Nazi Trial in Germany
He faces charges of aiding and abetting the murder of at least 29,000 Jews in Sobibor. The trial could start in late summer, provided Demjanjuk, now almost 90, is deemed fit to stand trial. Witnesses will be called to testify, but none of them will be able to identify him. The only evidence lies in the files, but that evidence is strong. Twice, in 1949 and 1979, former Travniki Ignat Danilchenko, who is now dead, stated that Demjanjuk had been an "experienced and efficient guard" who had driven Jews into the gas chambers -- "that was daily work."
Demjanjuk has denied this charge throughout. He says he was never in Flossenbürg or in Sobibor, never pushed people into the gas chambers. The ex-American has adopted the same tactic of denial as many other defendants who stood trial for war crimes after 1945.
Demjanjuk has denied this charge throughout. He says he was never in Flossenbürg or in Sobibor, never pushed people into the gas chambers. The ex-American has adopted the same tactic of denial as many other defendants who stood trial for war crimes after 1945.
But it's already clear that this last big Nazi trial in Germany will be a deeply extraordinary one because it will for the first time put the foreign perpetrators in the spotlight of world publicity. They are men who have until now received surprisingly little attention -- Ukrainian gendarmes and Latvian auxiliary police, Romanian soldiers or Hungarian railway workers. Polish farmers, Dutch land registry officials, French mayors, Norwegian ministers, Italian soldiers -- they all took part in Germany's Holocaust.
Experts such as Dieter Pohl of the German Institute for Contemporary History estimate that more than 200,000 non-Germans -- about as many as Germans and Austrians -- "prepared, carried out and assisted in acts of murder." And often they were every bit as cold-blooded as Hitler's henchmen.
Just for example, on June 27, 1941, a colonel in the staff of the Germany's Northern Army Group in the Lithuanian city of Kaunas passed a petrol station surrounded by a crowd of people. There were shouts of bravo and clapping, mothers raised their children to give them a better view. The officer stepped closer and later wrote down what he had seen. "On the concrete courtyard there was blonde man aged around 25, of medium height, who was taking a rest and supporting himself on a wooden club which was as thick as an arm and went up to his chest. At his feet lay 15, 20 people who were dead or dying. Water poured from a hose and washed the blood into a drain."
The soldier continued: "Just a few paces behind this man stood around 20 men who -- guarded by several armed civilians -- awaited their gruesome execution in silent submission. Beckoned with a curt wave, the next one stepped up silently and was (…) beaten to death with the wooden club, and every blow met with enthusiastic cheers from the audience."
Orgy of Murder Like a Lithuanian National Ceremony
When all lay dead on the ground, the blonde murderer climbed on the heap of corpses and played the accordion. His audience sang the Lithuanian anthem as if the orgy of murder had been a national ceremony.
How could something like that happen? For a long time now, this question hasn't just been directed at the Germans, whose central responsibility for the horror is undisputed -- but also at the perpetrators in all countries.
What led Romanian dictator Ion Antonescu and his generals, soldiers, civil servants and farmers to murder 200,000 Jews (and possibly twice that many) "of their own accord," as historian Armin Heinen puts it. Why did Baltic death squadrons commit murder on German orders in Latvia, Lithuania, Belarus and Ukraine? And why did German Einsatzgruppen -- paramilitary "intervention groups" operated by the SS -- have such an easy time encouraging the non-Jewish population to wage pogroms between Warsaw and Minsk?
It's completely undisputed that the Holocaust would never have happened without Hitler, SS Chief Heinrich Himmler and the many, many other Germans. But it's also certain "that the Germans on their own wouldn't have been able to carry out the murder of millions of European Jews," says Hamburg-based historian Michael Wild.
It's a perception that many survivors never doubted. When the Association of Surviving Lithuanian Jews convened in Munich in 1947, they passed a resolution that bore an unmistakable title: "On the guilt of a large part of the Lithuanian population for the murder of Lithuania's Jews."
In the Third Reich with its well-functioning bureaucracy, there were comprehensive registers of the Jewish population. But in the territories conquered by the German army, Hitler's henchmen needed information of the type supplied in the Netherlands by registry offices whose staff went to a lot of trouble to compile a precise "Register of Jews."
And how would the SS and police have been able to track down Jews in the cities of Eastern Europe with their broad mix of ethnic groups if they hadn't had the support of the local population? Not many Germans would have been able "to recognize a Jew in a crowd," recalls Thomas Blatt, a survivor of Sobibor who wants to testify as a witness at Demjanjuk's trial.
At the time, Blatt was a blonde-haired boy and tried to pass for a Christian child in his Polish home town of Izbica. He didn't wear a yellow star and tried to appear self-confident when he ran into uniformed people. But he was betrayed a number of times -- the Germans paid for information on the whereabouts of Jews -- and he always escaped with a lot of luck.
Denunciation Was Common
Denunciation was so common in Poland that there was a special term for paid informants "Szmalcowniki" (previously a term for a fence). In many cases, the denouncers knew their victims. And while the French, Dutch or Belgians could submit to the illusion that the Jews deported to the east from Paris, Rotterdam or Brussels would be all right in the end, the people in Eastern Europe learned through the grapevine what lay in store for the Jews in Auschwitz or Treblinka.
For sure, many counter-examples can easily be found. A senior officer in Einsatzgruppe C, responsible for the murder of more than 100,000 people, complained that the Ukrainians lacked "pronounced anti-Semitism based on racial or ideological reasons." The officer wrote that "there is a lack of leadership and of spiritual impetus for the pursuit of Jews."
Historian Feliks Tych estimates that some 125,000 Poles rescued Jews without being paid for their services. It's clear that the perpetrators always made up a small minority of their respective population. But the Germans relied on that minority. The SS, police and the army lacked the manpower to search the vast areas where the Nazi leadership planned to kill all people of Jewish origin. Across the 4,000 kilometers stretching from Brittany in western France to the Caucasus, the Nazis were bent on hunting down their victims, deporting them to extermination camps or to local murder sites, preventing escapes, digging mass graves and then carrying out their bloody handiwork.
Of course only Hitler and his entourage or the army could have stopped the Holocaust. But this doesn't invalidate the argument that without the foreign helpers, countless thousands or even millions of the approximately six million murdered Jews would have survived.
In the killing fields of Eastern Europe, there were up to 10 local helpers for every German policeman. The ratio is similar in the extermination camps. Not in Auschwitz, which was run almost entirely by Germans, but in Belzec (600,000 killed), Treblinka (900,000 deaths) or in Demjanjuk's Sobibor. There, a handful of SS members were assisted by some 120 Travniki men.
Without them, the Germans would never have managed to kill 250,000 Jews in Sobibor, says former prisoner Blatt. It was the Travniki who guarded the camp, drove all the Jews from the railway wagons and trucks after their arrival in the camp, and who beat them into the gas chambers.
Was the Holocaust a European Project?
Such a stupefying number of victims raises disturbing questions, and Berlin historian Götz Aly already started asking them a few years ago: was the so-called Final Solution in fact a "European project that cannot be explained solely by the special circumstances of German history"?
Part 2: Many Foreign Perpetrators Acted Voluntarily
There is no final verdict yet on the European dimension of the Holocaust. The French and Italians started late -- when most of the perpetrators were already dead -- to deal comprehensively with this part of their history. Others, such as the Ukrainians and Lithuanians, are still dragging their feet; or they have only just begun, like Romania, Hungary and Poland.
Since 1945 the countries invaded and ravaged by Hitler's armies have seen themselves as victims -- which they doubtless were, with their vast numbers of dead. That makes it all the more painful to concede that many compatriots aided the German perpetrators.
In Latvia, local assistance was greater than anywhere else. According to the American historian Raul Hilberg, the Latvians had the highest proportion of Nazi helpers. The Danes are at the other end of the scale. When the deportation of Denmark's Jews was about to begin in 1943, large parts of the population helped Jews to escape to Sweden or hid them. Some 98 percent of Denmark's 7,500 Jews survived World War II. By contrast, only nine percent of the Dutch Jews survived.
Does the Holocaust represent the low point not only of German history, but of European history as well, as historian Aly argues?
There is evidence challenging the widely-held notion that foreign perpetrators were forced to help the Germans commit murder. It's true that local helpers risked their lives by refusing to assist the German occupiers. That applied to the police units and civil servants in occupied Western Europe as much as it did to newly-formed auxiliary police in the east. But it's also true that in many places people volunteered to serve the Germans or participated in crimes without being forced to.
There is also the often-repeated claim that the governments of countries allied with Hitler had no choice but to hand over Jewish citizens to the Germans. That's not true either. The Balkan countries in particular quickly understood how important the "solution to the Jewish Question" was to Hitler and his diplomats -- and they tried to extract the highest possible price for their complicity.
There's also reason to doubt the assumption that the helpers were pathological sadists. If that were true, they should be easy to identify, for example within the group of 50 Lithuanians who served under the command of SS Obersturmbannführer (Lieutenant Colonel) Joachim Hamann. The men would drive around the villages up to five times a week to murder Jews, and ended up killing 60,000 people. It only took a few crates of Vodka to get them in the mood. In the evenings the troop would return to Kaunas and boast of their crimes in the mess hall.
None of the Lithuanians had been criminals before. They were "totally and utterly normal," believes historian Knut Stang. Almost everywhere after the war, the murderers returned to their ordinary lives as if nothing had happened. Demjanjuk too was a law-abiding citizen. In Cleveland, Ohio, where he lived, he was regarded as good colleague and a friendly neighbor.
It's the same as with the German perpetrators. There's no identifiable type of killer -- that's a particularly disturbing conclusion reached by historians. The murderers included Catholics and Protestants, hot-blooded southern Europeans and cool Balts, obsessive right-wing extremists or unfeeling bureaucrats, refined academics or violent rednecks.
Among them was Viktor Arajs (1910-1988), a learned lawyer from a Latvian farming family who commanded a unit of more than 1,000 men that murdered its way around Eastern Europe on behalf of the Nazis. Or the Romanian Generaru, son of a general and commander of the ghetto in Bersad in Ukraine, who had one of his victims tied to a motorbike and dragged to death.
Anti-Semitism Was Rife Across Europe
And anti-Semitism? In the 1930s, anti-Semitism grew across Europe because the upheaval after World War I and the global economic crisis had unsettled people. In Eastern Europe, the tendency to regard Jews as scapegoats and to try and exclude them from the job market was especially strong. In Hungary, Jews were banned from public office at the end of the 1930s and were forbidden to work in a large number of professions. Romania voluntarily adopted Nazi Germany's racist and anti-Semitic Nuremberg Laws. In Poland, many universities restricted access for Jewish students.
The extent of the hatred of Jews is also reflected in the fact that after the end of the war in 1945, mobs in Poland killed at least 600, and possibly even thousands of Holocaust survivors. However, excessive nationalism appears to have been the more important factor, at least in Eastern Europe. Many there dreamed of a nation state devoid of minorities. In this sense, the Jews were simply one of several groups that people wanted to rid themselves of. As World War II raged, the Croats didn't just murder Jews but also killed a far larger number of Serbs. Poles and Lithuanians killed each other. Romania liquidated Roma and Ukrainians.
It's hard to determine what motivated people to kill. Often nationalism or anti-Semitism were just excuses. During the war, no one had to go hungry in Germany, but living conditions in Eastern Europe were squalid. "For the Germans, 300 Jews meant 300 enemies of humanity. For the Lithuanians they meant 300 pairs of trousers and 300 pairs of boots," says one eyewitness. That was greed on a personal level. But it also featured on a collective level. In France, 96 percent of aryanized companies remained in French hands. The Hungarian government used the assets seized from Jews to extend its pension system and reduce inflation.
Jews Were Scapegoats for Soviet Crimes
Imaginary revenge also played a part. Pogroms in Poland by local people against Jews in 1941 were based on the assumption that the Jews formed some sort of base for Soviet rule, because communists of Jewish descent had for a time been over-represented in some areas of the Soviet bureaucracy. As a result, many people blamed Jews for the crimes committed during the Soviet occupation of eastern Poland between 1939 and 1941. Stalin's secret police the NKWD had actual and presumed opponents of the regime in the Baltic States, eastern Poland and Ukraine shot or deported to Gulags. As the German troops advanced, the Soviets left behind a deeply traumatized society between the Baltic and the Carpathians -- and many fresh mass graves.
Hitler hadn't worked out all the details of the Holocaust from the start, instead assuming he would be able to drive out all Jews from his sphere of influence after a quick victory over the Soviet Union. But the German advance into the Soviet Union started faltering in autumn 1941, which raised the problem of what to do with the people crammed into ghettos, especially in Poland. Many Gauleiter, SS officers and top administrators called for their territory to be made "judenfrei" ("free of Jews" -- which meant liquidating them. The construction of extermination camps began, first in Belzec, then Sobibor, then Treblinka.
Brief Holocaust Training Course
It was a gigantic killing program in which most of Poland's Jews, 1.75 million, were murdered. The SS preferred to recruit its helpers among Ukrainians or ethnic Germans in prisoner-of-war camps where Red Army soldiers like Demjanjuk faced the choice of killing for the Germans or starving to death. Later, increasing numbers of volunteers from western Ukraine and Galicia joined the unit. The men had to sign a declaration that they had never belonged to a communist group and had no Jewish ancestry. Then they were taken to Travniki in the district of Lublin in south-eastern Poland where they were trained for their deadly profession on the site of a former sugar factory. In mid-1943 some 3,700 men were stationed in Travniki. Training for the Holocaust took several weeks. The SS men showed the new recruits how to carry out raids and how to guard prisoners, often using live subjects. Then the unit would drive to a nearby town and beat Jewish residents out of their homes. Executions were carried out in a nearby forest, probably to make sure that the recruits were loyal.
At first the Travniki were used to guard property and to prevent supply depots from being plundered. Then their German masters sent them to clear ghettos in Lviv and Lublin, where they were remorseless in rounding up their Jewish victims. Finally they were put to work in eight-hour shifts in the extermination camp. "Everyone jumped in where he was needed," recalled one SS officer. Everything worked "like clockwork."
Historians estimate that a third of the Travniki absconded despite the punishment that entailed if they were caught. Some were executed for disobedience. And the others? Why didn't they try to get out of the killing machine? Why didn't Demjanjuk? Die he allow himself to be corrupted by the feeling of "having attained total power over others," as historian Pohl argues. Was it the prospect of loot? In Belzec and Sobibor the Travniki engaged in brisk bartering with the inhabitants of surrounding villages and paid with items they had seized from the prisoners.
Perhaps there was something else, something even more disturbing that many people have deep in their psyche: following orders from authorities even if they ran counter to their conscience. Total and utter obedience.
Part 3: Germany Relied on Outside Help in the Monstrous Murder Project
Germany's troops didn't have the whole of continental Europe under the gun to the same extent. Outside the Third Reich and the occupied territories the Germans needed the help of foreign governments in their monstrous murder project -- in the west as well as the south and southeast of Europe. Their support was strongest among the Slovaks and Croats whom Hitler had given their own states. The Croatian Ustasha fascists set up their own concentration camps where Jews were killed "through typhoid, hunger, shooting, torture, drowning, stabbing and hammer blows to the head," says historian Hilberg. The majority of Croatian Jews were killed by Croats.
Anti-Semitism wasn't so deep-rooted in Italy and was ordered by the state out of consideration for the Germans. An Italian military commander in Mostar (in today's Bosnia) refused to chase Jews from their homes because he said such operations "weren't in keeping with the honor of the Italian army." That wasn't the only the only such case. But it's clear that Benito Mussolini's puppet government of 1943 eagerly took part in persecuting Jews. More than 9,000 Italian Jews were deported to their deaths.
Some 29,000 Jews from Belgium were murdered, many after being denounced in return for cash. Denunciations also happened in the Netherlands and France. Local authorities obediently paved the way for the deportation of Jews and later said they hadn't suspected what fate the Jews faced. That excuse was used by henchmen, opportunists and pen-pushing bureaucrats -- a category of perpetrator that was denied for a long time after the war in France as the country sought to build a myth that the entire French people had been involved in the heroic resistance.
France was divided into two parts. Hitler's troops had occupied three fifths of the country but the southern part of the country remained unoccupied until November 1942 and was ruled by a right-wing government based in Vichy that collaborated with the Germans.
How Many Were Betrayed?
The first major roundup of Jews took place in mid-July 1942 in occupied Paris when almost 13,000 Jews who had no French passport where taken from their homes by French policemen. At least two thirds of the Jews deported from France were foreigners. The remaining third consisted of naturalized French citizens and children born in France to stateless Jews. Police "repeatedly expressed the desire" that the children should be deported as well, one SS officer noted in July 1942. Almost all deportations ended in Auschwitz.
In total almost 76,000 Jews were deported from France and only 3 percent of them survived the Holocaust. It's unknown how many of them were betrayed by the local population. In the Netherlands there's a figure that gives an indication of the extent of denunciation. The country had an authority that hunted Jews on behalf of the Nazis and that listed the property of Jews who had gone into hiding or already been deported. The "Household goods registry office" paid 7.50 guilders for every Jew who could be located -- that's about €40 in today's money. Dutch journalist Ad van Liempt has analyzed historical records and estimated that between March and June 1943 alone, more than 6,800 Jews were tracked down in this way, and that at least 54 people had taken part in this hunt once or even several times. "Most of them made this their main occupation for months," he says.
The head of the unit was a car mechanic called Wim Henneicke who evidently had good connections in the Amsterdam underworld. He built up an extensive network of informants who told him where Jews were hiding. Some 100,000 Jews from the Netherlands were murdered in concentration camps, a far greater proportion than in Belgium or France.
However, in contrast with France, Dutch collaborators were quickly punished after the war. Some 16,000 were put on trial by 1951, and most of them were convicted.
Demjanjuk is a different category of perpetrator. He's not a collaborator or head-hunter, not a policeman of the sort that contributed to the Holocaust far away from the actual killing. He was at the scene, prosecutors say in their detailed arrest warrant.
The Terrible World of the Holocaust Helpers
In the coming days doctors will decide will decide whether and for how long Hitler's last henchman from Sobibor can be put on trial. The German government wants him to face trial. "We owe that to the victims of the Holocaust," says Vice Chancellor Frank-Walter Steinmeier.
Those who suffered in the camps under Travniki men like Demjanjuk don't feel any desire for revenge when they talk about him today. American psychoanalyst Jack Terry, who was imprisoned in Flossenbürg concentration camp while Demjanjuk was a guard there, says it would suffice if Demjanjuk "had to sit in his cell for even just one day."
And Sobibor survivor Thomas Blatt says he "doesn't care if he has to go to prison, the trial is important to me. I want the truth."
Demjanjuk could provide information about Sobibor -- and about the terrible world of the Holocaust helpers.
Reporting by Georg Bönisch, Jan Friedmann, Cordula Meyer, Michael Sontheimer, Klaus Wiegrefe

sobota, 25 kwietnia 2009

Rewolucja Tuska

Orig. title: Rewolucja Tuska
Author: Zdzisław Krasnodębski
Published: Rzeczpospolita.pl, 18-04-2009


Wielki, coraz bardziej realny sukces Platformy zagraża polskiej demokracji - pisze prof. Zdzisław Krasnodębski


Narzeka się często na brak konkretnych osiągnięć rządów PO. Niedawno Rafał Ziemkiewicz napisał w „Rz”, że jest to najgorszy rząd dwudziestolecia. Ale pod rządami Donalda Tuska dokonuje się jednak zasadnicza przemiana polskiej polityki. Gdyby się okazała trwała, Polska już nie będzie taka sama.

Rewolucja ta wyraża się w liczbach. Według wielu badań z ostatniego roku Polacy dobrze zdają sobie sprawę z tego, że rząd Tuska nie może pochwalić się realnymi sukcesami. Według jednego z sondaży 79 proc. badanych nie było w stanie podać żadnego problemu, który rozwiązał rząd. A mimo to Polacy wydają się w swojej większości nadal niezmiernie zadowoleni z dokonanego w 2007 r. wyboru. W tym samym sondażu aż 54 proc. badanych deklarowało, że popiera PO. Wygląda więc na to, że pierwszy raz większość Polaków nie oczekuje od rządzących tego, czego obywatele wymagają zazwyczaj od rządów w krajach demokratycznych – rozwiązywania problemów. Co więcej, wydaje się, że ten rząd nie oczekuje też tego od siebie – co najwyżej byłby skłonny zająć się nimi w przyszłości lub scedować je na społeczeństwo. Determinację rząd Tuska wykazywał tylko w dwóch sprawach – mediów publicznych oraz prywatyzacji szpitali, ale obu na szczęście nie doprowadził na razie do końca.

Wystarczy dobra prezencja

Oczywiście zdolność do rozwiązywania problemów nigdy nie była silną stroną polskiej polityki, a w kampaniach obiecywano co popadnie. Leszek Miller zapowiadał nawet, że na wierzbach wyrosną gruszki. Potem niemal wszyscy rządzili mniej więcej tak samo. Ale dzisiaj polityczna indolencja, nazwana szumnie, lecz niedorzecznie postpolitycznością, została podniesiona do rangi doktryny państwowej i zaakceptowana społecznie.

Czego więc Polacy oczekują od rządu? Po pierwsze, żeby dobrze wypadał, dobrze ich reprezentował i nie przynosił im wstydu – a dokładnie mówiąc tego, co w ich oczach uchodzi za wstyd. Po drugie, żeby zostawił ich w spokoju, jeśli tylko nie zagrozi im kryzys gospodarczy. A po trzecie, by zapewnił im rozrywkę przez gnębienie i piętnowanie tych, którzy zostali uznani za wrogów publicznych.

Rządy PiS w niestabilnej koalicji z Samoobroną i LPR nie robiły dobrego wrażenia. Media się starały jak mogły, by to złe wrażenie pogłębić. Przez ostatnie półtora roku dodatkowo jeszcze przeczerniano przeszłość, zmieniając ją w zupełną karykaturę. Sam PiS zrobił zbyt mało, by się temu przeciwstawić. Na przykład nie sporządził własnego bilansu zamknięcia, nie spróbował zbudować własnej przekonującej kontrnarracji lat 2005 – 2007, która nie ograniczałaby się tylko do słusznych, ale bezradnych, narzekań na media. Oczywiście byłoby to trudne. Trauma porażki była wielka, a przeciwnicy polityczni zastosowali jedną z najbardziej skutecznych w polskich warunkach broni – ośmieszanie i drwiny.

Warto dodać, że dobre reprezentowanie w odczuciu większości Polaków sprowadza się do tego, żeby się dobrze prezentować – w kraju i za granicą. Na tym przecież polegał fenomen popularności Jolanty i Aleksandra Kwaśniewskich. Od tego czasu niewiele się zmieniło. Popularność Radosława Sikorskiego czy Donalda Tuska wynika głównie z tych samych operowomydlanych marzeń. Sukces w polityce zagranicznej to albo pochwały Zachodu, albo uzyskanie z Unii pieniędzy (czy i na co je wydatkujemy, już nikogo nie interesuje), albo wygranie jakichś rozgrywek personalnych, na przykład zablokowanie Eriki Steinbach lub umieszczenie Radosława Sikorskiego na pozycji sekretarza NATO. Polacy nie mają pojęcia o polityce światowej, nie interesują się nią. Nie czytają prasy polskiej, a co mówić o zagranicznej. Dotyczy to także niektórych największych gwiazd polskiego dziennikarstwa. Media polskie donoszą o świecie co najwyżej wtedy, gdy zdarzy się gdzieś katastrofa, na co dzień wolą koncentrować się na wewnętrznych awanturach. Jeśli chodzi o warszawskie plotki i personalne spory, każdy jest specjalistą. Wystarczy ustawić przed kamerą polityka o niewyparzonym języku, trochę go pobudzić, i już program gotowy. Polacy postrzegają więc politykę zagraniczną w znanych sobie kategoriach rywalizacji sportowej, która ma służyć leczeniu ich zbiorowych kompleksów. Nie ma w tej perspektywie wielkiej różnicy między Robertem Kubicą a Radosławem Sikorskim. Dlatego tak łatwo przychodzi rządowi chwalić się rzekomymi sukcesami, jak pakiet energetyczny lub Partnerstwo Wschodnie. W rzeczywistości nasze relacje z sąsiadami wcale się nie polepszyły, co widać natychmiast, gdy Polska odważy się zająć odmienne od nich stanowisko. Nasza pozycja w Europie i w stosunku do USA zdecydowanie osłabła.

NZS na miejsce "Ordynackiej"

PiS doszedł do władzy z bardzo ambitnym hasłem budowy IV Rzeczypospolitej, a więc głębokiej reformy państwa. Cel był prosty i jasny – zbudowanie silnego, suwerennego państwa, które wreszcie upora się z komunistyczną przeszłością i korupcyjnymi układami oraz zniweluje rosnące różnice materialne, nie w imię socjalistycznej równości, lecz narodowej, republikańskiej solidarności. Okazał się wtedy, że był to program ponad siły tej partii, ale – co gorsza – także ponad siłę i ambicję Polaków. Ostatecznie wybrali oni spokój zamiast politycznych sporów, dążenia do przebudowy państwa i politycznej walki o pozycję Polski w Europie. Niechęć do wysiłku intelektualnego i politycznego wynika również z tego, że ostatnie lata były wyjątkowo pomyślne pod względem gospodarczym. Tuska wyniosła do władzy koniunktura. Rosnące zarobki i silna złoty sprawiały, że społeczeństwo stało się względnie zadowolone i syte. Platforma zagwarantowała bezpieczeństwo rozmaitym grupom i środowiskom, zaniepokojonym radykalnymi działaniami, a często samą tylko retoryką PiS – od korporacji adwokackich, przez szarą strefę biznesu, po zatrwożoną lustracją elitę. Wprawdzie PO nie do końca realizuje postulaty tych grup, ostrożnie wybierając „trzecią drogę”, ale faktycznie stała się ich parasolem ochronnym. Świadczyły o tym nominacje Zbigniewa Ćwiąkalskiego i Krzysztofa Bondaryka.

Afery Jacka Karnowskiego i senatora Misiaka pokazały, jak bardzo w PO biznes splata się z polityką. Wprawdzie obaj zostali usunięci z partii, lecz jej systemowy charakter pozostał niezmieniony. Dzisiaj wyraźnie widać, że jej walka z SLD w poprzednich latach, przyłączenie się do idei IV RP, wynikała raczej z chęci pokonania konkurencyjnej, eseldowskiej grupy polityczno-biznesowej, a nie chęci zmiany reguł gry i budowy państwa prawa. Dawni członkowie NZS chcieli zastąpić „Ordynacką”. Nepotyzm PSL został po bardzo krótkotrwałym oburzeniu społecznie zaakceptowany. A fakt, że ministrem mógł zostać Michał Boni, oraz zaciekła obrona Wałęsy są czytelnym sygnałem dla środowisk zaniepokojonych ujawnianiem przeszłości.

Niesiona poparciem większości mediów i grup interesów Plaforma doskonale zaspokaja potrzeby ludu na rozrywkę polityczną. Obsługuje wiele gustów, ale obietnica zmiany stylu – z pełnego spięć i nienawiści na pełen rozwagi, spokoju i miłości – została zrealizowana w równym stopniu co obietnica przyspieszenia wzrostu gospodarczego. Tyle że teraz nienawiść kieruje się w stronę tych, których nienawidzić można i należy: od prezydenta przez „pisowskich” dziennikarzy i „pisowskie” instytucje po najsławniejszego magistra historii ostatniego dwudziestolecia Pawła Zyzaka.

Nową cechą dyskursu politycznego jest niemal całkowite wypranie go z treści. Standardem stały się argumenty ad hominem, wyśmiewanie się z nazwisk, happeningi telewizyjne. Przymiotnik pisowski, uchodzący za dyskwalikującą politycznie i obywatelsko obelgę, używany jest mniej więcej w ten sam sposób co przymiotnik rewizjonistyczny lub syjonistyczny w latach 60. oraz burżuazjny i reakcyjny w latach 50. Stosowany jest do każdego niewygodnego poglądu niezgodnego z linią obozu rządzącego i wspierających go mediów. Politycy rządzącej partii, dysponujący pełnią środków władzy, mówią bez żenady o „pisowskich resztkówkach”, o „pisowskim prezydencie”, o „pisowskich publicystach” czy wręcz „pisowskich lizusach”.

Nie ulega przy tym wątpliwości, że Platforma dokonała prawdziwej rewolucji środków uprawiania polskiej polityki – na gruncie przygotowanym przez Kazimierza Marcinkiewicza. Profesjonalizacja polskiej polityki polega na większej niż kiedykolwiek skuteczności oddziaływania na nastroje społeczne. Platforma sprawnie zarządza zbiorowymi emocjami i wyobrażeniami, wykorzystując niski stopień wykształcenia polskiego społeczeństwa, którego wcale nie podniosło wyprodukowanie przez prywatne pseudowyższe uczelnie tysięcy ćwierćinteligentów (co uznano za jeden z największych sukcesów III RP).

Postpolityczność, czyli prywata

Rządy Platformy stanowią nową jakość w polskiej polityce także pod innym względem. Otóż pierwszy raz się zdarzyło, że ktoś obejmujący urząd premiera otwarcie i niemal całkowicie podporządkował swoje działania osiągnięciu innego stanowiska – tylko nominalnie wyższego, lecz oznaczającego, przynajmniej dotąd, znacznie mniejszy zakres realnej władzy: prezydentury. Tak chwalona „postpolityczność” jest przede wszystkim próbą realizacji tego celu bez względu na koszty, jakie z tego powodu mogłaby ponieść Polska. Podobnie stało się w polityce zagranicznej. Minister postanowił zostać sekretarzem generalnym NATO. Od początku szanse miał nikłe. I bynajmniej nie chodziło tylko o jego stosunek do Rosji. Amerykanie nie mogli nie zauważyć nielojalności Radosława Sikorskiego, i to nie tylko w stosunku do swoich dawnych politycznych sojuszników, lecz także do siebie samego sprzed paru lat. Ponadto Niemcy na pewno nie zapomnieli tego, co mówił, gdy był ministrem obrony w rządzie PiS, choć jego dzisiejsze pokłony w ich stronę oraz stronę Rosji są przyjmowane z satysfakcją. Przekonanie, że po ostatnich wypowiedziach o Steinbach (o tym, że przyjechała do Polski z Hitlerem i razem z nim z niej wyjechała), kanclerz Niemiec mogłaby poprzeć kandydaturę Sikorskiego, świadczy o całkowitej nieznajomości nastrojów nad Szprewą i Renem. Jak wiadomo, sam zainteresowany ogłosił, że nigdy nie był kandydatem. Tę misterną grę mogącą co najwyżej zachwycić publiczność „Szkła kontaktowego” zakończono mocnym akordem – Donald Tusk wystąpił z bezprzykładnym atakiem na prezydenta jeszcze w czasie trwania szczytu. Nawet gdyby wersja zdarzeń prezentowana przez Platformę była prawdziwa, rozpętanie tej awantury pokazuje, jak bardzo dobro państwa zostało podporządkowane osobistym ambicjom tego polityka.

Wszystkie te gry i zabawy nie byłyby możliwe bez innej zasadniczej zamiany – bez nowej konfiguracji polskiej sceny politycznej. Przez lata symboliczna bariera dzieliła ją na dwa segmenty: ludzi „Solidarności” i ludzi PZPR. Tylko nieliczni, jak Barbara Labuda czy Andrzej Celiński, skłonni byli zmienić identyfikację polityczną, mimo że w istocie nie było nigdy zasadniczych różnic między lewicą postsolidarnościową i liberalnymi postkomunistami. Łączyło ich i pokrewieństwo ideowe, i wspólne polityczne interesy. Nie przypadkiem pierwsi na masową skalę zignorowali tę barierę demokraci.pl.

Dzisiaj już ona nie istnieje. Nikogo już nie szokuje widok Onyszkiewicza obok Rosatiego, Lecha Wałęsy i Tadeusza Mazowieckiego stających ramię w ramię z Kwaśniewskim, Danuty Hübner na listach Platformy czy poparcie Tuska dla Cimoszewicza. Platforma przejęła klientelę SLD i dawną klientelę UW, zespalając w jednej wielkiej rodzinie autorytety z jednej i z drugiej strony. Dziś nie ma już obrońców PRL. Nawet eseldowcy o nim jakby zapomnieli. Walka toczy się natomiast o dziedzictwo „Solidarności”. Sztandarem, pod którym skupili się ci koalicjanci, stał się Lech Wałęsa – ale nie Wałęsa przywódca antykomunistycznego powstania, lecz Wałęsa kompromisu, Wałęsa – ofiara IPN, Wałęsa, którego słabości miałyby być usprawiedliwieniem dla niemal każdego TW.

Koniec politycznego postkomunizmu oznacza także ujawnienie sztuczności wszystkich innych identyfikacji politycznych. W rezultacie panuje całkowita dowolność i zmienność. Decydują tylko lojalności grupowe i kalkulacja polityczna. Dawni politycy PiS wspierają Platformę – i vice versa. Można sobie wyobrazić, że w przyszłości politycy centrolewicy lub niektórzy działacze SLD znajdą się w Platformie, która w Polsce chciałaby uchodzić za liberalną, w Europie za chadecką, a w istocie jest przede wszystkim partią antypisowską, pozwalając nawet dawnym beneficjentom PRL przywdziać postsolidarnościowy kostium. W dodatku przeżywamy smutny zmierzch autorytetu politycznego Kościoła. Nie jest on w stanie zmierzyć się z problemem przeszłości. To nie jest już Kościół kardynała Wyszyńskiego. Nie jest to Kościół, który dał światu Jana Pawła II. Nikt już nie jest interreksem.

Koniec pluralizmu?

Spychając medialną ofensywą PiS na margines, wasalizując i przekupując PSL oraz przejmując resztki politycznego postkomunizmu, Platforma ma więc szansę zrealizować to, co kiedyś zapowiadało PiS – budowę partii obejmującej szerokie spektrum wyborców – tyle że w wariancie centrowo-lewicowym. Ten wielki, coraz bardziej realny sukces Platformy zagraża jednak polskiej demokracji. Dotąd żadna partia w Polsce nie była w stanie zmonopolizować sceny politycznej. SLD z powodu swojej haniebnej przeszłości zawsze musiał powściągać swe zapędy i liczyć się z oporem tych Polaków, którzy byli związani z ruchem „Solidarności”. PiS zaś nigdy polskiej demokracji i wolności nie zagrażało – zagrażało tylko establishmentowi III RP. Opór wobec jego działań był zresztą zbyt wielki, aby mogło ono w jakimkolwiek stopniu zagrozić politycznemu lub ideowemu pluralizmowi. Zagrożenie zaś ze strony populizmu w wydaniu plebejskim lub narodowo-radykalnym było tylko płodem histerycznej imaginacji.

Źródłem niebezpieczeństwa nie jest dzisiaj siła Platformy, lecz filozofia i praktyka jej rządów. Po pierwsze Platforma, mająca w swej nazwie „Obywatelska”, traktuje Polaków nie jak obywateli, lecz jak manipulowalną masę, niwecząc niedawne nadzieje na renesans republikańskiego ducha. Świadczy o tym nieznana w rozwiniętych demokracjach kariera specjalistów od wizerunku oraz PR, czyli propagandy.

Po drugie PO dąży bez zahamowań do zniszczenia największej partii opozycyjnej. A ponieważ tego rodzaju dążenie nigdy jeszcze nie zyskiwało taki wielkiego poklasku i poparcia, możliwość zniesienia de facto politycznego pluralizmu staje się realna.

Po trzecie Platforma podjęła działania zmierzające do likwidacji mediów publicznych jako forum publicznej debaty. Media prywatne, których poziom zdecydowanie się obniżył, w pogoni za widzem kierują się zyskiem oraz interesem politycznym właścicieli, a nie troską o jakość polskiej demokracji. Tylko tym daje się wytłumaczyć niemal stałą obecność w nich ludzi, których w normalnym państwie, o jakim takim poziomie cywilizacyjnym, wstydzono by się pokazywać i odmawiano oglądać.

Po czwarte pod patronatem PO nastąpiła daleko idąca degrengolada debaty publicznej. Można dyskutować z poglądami i opiniami, nie da się dyskutować z obelgami. W dodatku wtedy, gdy już padają argumenty, mają czysto instrumentalny charakter. Oto na przykład ci, którzy jeszcze niedawno występowali przeciw jakiejkolwiek polityce historycznej, twierdząc, że zajmowanie się upamiętnianiem przeszłości nie jest zadaniem państwa, dzisiaj chcieliby uprawiać totalistyczną politykę historyczną, zakazując publikacji i przedsięwzięć niezgodnych z przygotowywanymi uroczystościami państwowymi. Destruktorzy narodowych mitów chcą teraz budować spiżowe pomniki – często swoje własne.

Po piąte Platforma pozwala sobie na otwarte lekceważenie podstawowych zasad wolnościowego ustroju – wolności słowa, wolności badań naukowych i autonomii uniwersytetów. Fakt, że premier wypowiada się na temat pracy magisterskiej, że próbuje się przeprowadzić kontrolę na UJ, nasyłając „niezależną” komisję akredytacyjną pod przewodnictwem senatora Platformy (nie przyszło mu oczywiście do głowy, aby po objęciu mandatu zrezygnować z tego stanowiska) oraz nieuzasadniony atak na IPN są rzeczą bez precedensu w ostatnim dwudziestoleciu.

Dekretowanie metodologii

Charakterystyczne jest to, że sprzyjające Tuskowi media zagraniczne przemilczały te zdarzenia, gdyż są one w najwyższym stopniu kompromitujące. Nie do pomyślenia jest bowiem, by w jakimkolwiek kraju zachodnim szef rządu wypowiadał się na temat najgorszej nawet pracy magisterskiej, doktorskiej lub habilitacyjnej. Jedynym zadaniem polityków wobec uniwersytetów jest tworzenie ogólnych reguł ich działalności, a nie ingerencja w treść nauczania lub prac naukowych.

Wystąpienie Donalda Tuska, a potem nadgorliwa akcja minister Barbary Kudryckiej, nie były przypadkowe. Doskonale wpisują się w mechanizm opanowywania sfery publicznej, demonizowania i likwidowania przeciwników ideowych. Nietypowa było tylko próba użycia środków bezpośredniej kontroli. Sposób postępowania w sprawie habilitacji Marka Migalskiego pokazuje, że istnieją metody bardziej efektywne, a nasycone ludźmi dawnego reżimu środowiska akademickie gotowe są do ich użycia.

Tym razem piewcy tolerancji, którzy przy innych okazjach deklamowali przypisywane Wolterowi słowa o tym, że trzeba bronić wolności wypowiedzi także tych, z którymi się nie zgadzamy, milczeli jak zaklęci. W ataku na młodego autora, na jego promotora – jednego z najwybitniejszych polskich historyków – oraz na kierownictwo IPN nastąpiło klasyczne odwrócenie znaczenia słów, zgodnie z najlepszymi wzorami marksistowskiej dialektyki. Nagonka prowadzona jest pod hasłem obrony Lecha Wałęsy przed nagonką, łamanie zasad pod hasłem obrony zasad, oskarżając IPN o partyjność chce się go upartyjnić, a pod pozorem obrony naukowych standardów dokonuje się zamachu na ich podstawę.

Pierwszy raz od lat 50. metodologia stała się sprawą polityczną, choć wszyscy wiedzą, że chodzi o coś zupełnie innego – o nieprzyjemne fakty i mało hagiograficzną narrację. Ci, którzy jeszcze nie tak dawno twierdzili, że bardziej niż dokumentom należy wierzyć składanym ustnie po latach oświadczeniom funkcjonariuszy SB lub że trzeba bezwzględnie ufać każdej, nawet spisanej po latach, relacji ofiar pogromu, utrzymują obecnie, że ustne świadectwa dawnych opozycjonistów czy mieszkańców miejscowości, gdzie mieszkał kiedyś Lech Wałęsa, w ogóle nie mogą być traktowane jako źródła. Nie odróżniają oni źródeł anonimowych od anonimizowanych, których użycie jest standardem w naukach społecznych stosujących metody jakościowe. W istocie zaś rządzący i establishment chcieliby zadekretować taką „metodologię”, dzięki której na końcu zawsze pojawiałaby się książka napisana w duchu profesora Friszkego lub artykuł w stylu niezależnego publicysty Mirosława Czecha.

Nienapisane książki

Tak kompromitująca polskie „liberalne” elity sprawa pokazuje raz jeszcze, jak wiele z mentalności komunistycznej przetrwało w III RP. Bardzo często słyszymy, że nie można badać biografii tych, którzy wywalczyli dla nas wolność. Znaczyłoby to jednak, że ta wywalczona przez nich wolność jest jakąś inną wolnością niż ta, która panuje w krajach prawdziwie demokratycznych i wolnych – i ta, o którą nam kiedyś chodziło. Obama nie wysyła kontroli na Harvard, Merkel nie organizuje konferencji metodologicznych na uniwersytecie w Heidelbergu, Sarkozy nie recenzuje prac magisterskich obronionych na Sorbonie, Bush nie próbował zamknąć ust autorom nawet najbardziej krytycznych wobec niego publikacji. Historia III RP była i jest historią nienapisanych książek, tematów tabu, niedopowiedzeń i sekretów. I nie chodzi tylko o biografie głównych bohaterów czasu przełomu, jak: Wałęsy, Mazowieckiego, Kuronia, Geremka, Michnika, Bujaka, lecz o najważniejsze procesy ostatniego dwudziestolecia od prywatyzacji poprzez budowę partii politycznych, po przekształcenia i trwanie poszczególnych instytucji. Książka Pawła Zyzaka, zestawiając sprzeczne ze sobą wypowiedzi Wałęsy, dotyczące przełomowych chwil jego życia uświadamia nam, jak wiele niewyjaśnionych faktów jest w jego życiu i w całej najnowszej historii Polski.

IV Rzeczpospolita miała być republiką wolności i prawa. Niewątpliwie w ostatnich latach udało się poszerzyć przestrzeń debaty i przestrzeń wolności. Dzisiaj trwa kontrofensywa. Dalsze skonsolidowanie i umocnienie władzy Platformy może naruszyć fundamenty polskiej demokracji. Partia liberałów stała się największym od 1989 roku zagrożeniem dla wolności i suwerenności Polaków. Filozof Joseph de Maistre twierdził, że każdy naród ma taki rząd, na jaki zasługuje. Na pewno należy ograniczyć ważność tego stwierdzenia do narodów wolnych. Inaczej musielibyśmy uznać, że zasługiwaliśmy na rządy Bieruta, Gomułki, Gierka i Jaruzelskiego. Zapewne Polacy w pełni zasługują na rządy Donalda Tuska. Miejmy jednak nadzieję, że nie zasłużą na jego prezydenturę.

Zdzisław Krasnodębski jest socjologiem i filozofem społecznym, profesorem Uniwersytetu w Bremie i UKSW w Warszawie. Współpracuje z „Rzeczpospolitą”
Rzeczpospolita