piątek, 5 marca 2010

Przydupasy nowej klasy

Orig. title: Przydupasy nowej klasy;
Interview: z pisarzem Markiem Nowakowskim rozmawia Krzysztof Świątek



Published: Tygodnik SOLIDARNOŚĆ Nr 10 (1117) 5 marca 2010 
link  

– Jaki obraz klasy politycznej wyłania się ze stenogramów rozmów Zbigniewa Chlebowskiego i Mirosława Drzewieckiego z bonzami branży hazardowej?
– Odpychający, moralnie naganny. Państwo dla tych polityków nie ma nic wspólnego z dobrem wspólnym, tylko z dobrem najcwańszej grupy społeczeństwa. I nawet nie jest ważne, czy ich łapy zostaną złapane w cudzej kieszeni. To mnie nie interesuje. Wystarczy świat ich powiązań, mentalności, przyjaźni. I język – ten, który mają na pokaz i ten właściwy, prywatny, który odsłania istotę ich postępowania.
– W stenogramach roi się od wulgaryzmów, a politycy są na pasku podejrzanej maści biznesmenów.
– Widać wyraźnie dualizm tej mowy. Jest mowa publiczna i potwornie z nią kontrastująca mowa prywatna. Ta dwoistość szalenie intryguje, a mieliśmy już z nią do czynienia. Te barwne, urocze dialogi Gudzowatego z Oleksym. Rozkosz... Teraz znowu język tych rozmów intymnych szalenie kontrastuje z językiem publicznym – pełnym troski, namaszczenia, pięknych sformułowań i mnóstwa frazesów. A tu nagle „kur..a, nie pier..l, jak podchodzisz pod to, czy przejdzie czy nie przejdzie, docisnąłeś kur..a, trzeba szybciej”. Szokuje bogactwo chodnikowej mowy, którą najwidoczniej posługują się na co dzień. To jest ich mowa. Co z niej wynika? Że przede wszystkim chodzi o pieniądze, umocnienie stanu posiadania, walkę z przeciwnikami. Ale nie przeciwnikami ideowymi, lecz przeciwnikami w interesach. Zdumiewa mnie, że nawet humaniści podlegają presji tej mowy. Przynajmniej ci, co się mieli za humanistów. Wcześniejsza rozmowa Michnika z Rywinem. Rozkosz... Michnik, który pisał „Z dziejów honoru w Polsce”, cytaty z wieszczów, kochał Herberta jako sumienie poezji. A tu z tym Rywinem! Widać, że łączyła ich zażyłość. Ludzie polityki i mediów w III RP są w konfidencji, mówią do siebie po imieniu. Michnik do Rywina: „Lwie”, tamten „Adasiu”, i ten język chodnikowy, który zbliża tych ludzi, dzięki niemu znajdują porozumienie. A potem wychodzą na trybunę albo piszą artykuł, używając języka kaznodziejskiego.
– Politycy przed komisją hazardową są pełni troski o dobro publiczne. W rozmowach z biznesmenami używają języka konkretu, posługują się skrótami, półsłówkami.
– To język ludzi, którzy się doskonale znają. Wystarczy im jedno słowo-klucz, czasem dwa. To rozmowy wspólników od mętnych interesów, od interesów na skróty.
– Sobiesiak łaja Chlebowskiego: „To są kur..y tak, ja wiem. Ale byś wykorzystał do tego, kur..a, Mirka i tego drugiego, nie?”.
– Biznesmen się wkurza, bo widzi opieszałość urzędników państwowych, a jemu się spieszy. Przywykł do płynności i szybkości działań, a tu nagle zgrzyty i opory. Język ohydny ze względu na niechlujstwo i cynizm, który z niego wyziera. Absolutny egoizm. Nic więcej. W przypadku biznesmena to jeszcze zrozumiałe. Ale u ludzi, którzy rzekomo reprezentują państwo? Zgniła, odrażająca prywata, przy której państwo to folwark.
Znamienna scena: jeden z posłów dociska byłego ministra Drzewieckiego co do stopnia jego zażyłości z panem Sobiesiakiem. Pan Drzewiecki przekonuje, że chodziło tylko o sport, o golfa. I nagle wypala: „Radziłbym panu, panie pośle, także zainteresować się golfem. To wspaniały sport, tak człowieka relaksuje, uzdrawia”. Nie zdaje sobie sprawy, że przedstawia się w ten sposób jako człowiek z innego świata. Przecież golf jest szalenie kosztownym sportem. Nie wyczuwa, że ta zachęta może podziałać na niektórych jak płachta na byka. Zresztą poseł odparowuje, że niestety golf nie jest dla niego dostępnym sportem. Ci ludzie mają swoje apartamenty na Florydzie, to inny świat. Politycy, niby to pracujący dla dobra publicznego, walczący ponoć o sprawy nadrzędne – o Polskę – po prostu żyją ze światem biznesu za pan brat. Jedno żywi się drugim. I Drzewieckiemu to się wymknęło naturalnie. Jest ich świat wysoki i nasz niski – świat milionów ludzi, którzy żyją od pierwszego do pierwszego, walczą o fuchy, kombinują w sposób pańszczyźniany, żeby dorobić.
– Przy politykach kręcą się asystenci, tacy jak pan Rosół.
– To jeden z tych młodych działaczy nowego typu. Gładka, okrągła buzia, taka wypucowana twarz oseska, garniturek, ruchy grzeczne, zamaszyste i mowa, która płynie. Oni są wszyscy do siebie podobni. Działacze partyjni i państwowi niższego szczebla, ci asystenci, doradcy – przydupasy władzy wyższej. Pamiętam tych młodych z socjalistycznych stowarzyszeń, których izba pamięci nazywa się teraz Ordynacka. To byli gładcy, sprężyści ludzie, wszyscy podobni. Z mową bystrą, inteligentną, ale wodnistą, zalewającą człowieka, może nawet oszałamiającą. Mieli pełne usta frazesów o państwie socjalistycznym, a czuło się jeden bodziec w ich życiu – karierę. Karierę za wszelką cenę. Teraz ta nowa generacja jakby z ich genów. Może synowie? Oczywiście, inna frazeologia. Ale widzę łączność genetyczną i charakterologiczną. Wyczuli, gdzie są konfitury – trzeba tylko wstąpić w szranki polityczne. Być przydupasem swego szefa. Spełniać jego życzenia: i brudne, i czyste, po to, by szef był zadowolony z własnej omnipotencji. Jakakolwiek ideowość czy etyka musi być wyrzucona na śmietnik. Bo przeszkadza.
Obraz grząskiej klasy politycznej, podatnej na pokusy, związanej cynicznie ze światem biznesu. Sprzężenie, symbioza, bo to jest w interesie jednych i drugich. Te koneksje, dowody na bliskość, bruderszafty, spotkania towarzyskie, pogawędki niby tylko o sporcie.
– Powtórka z PRL-u?
– To kontynuacja. Za Gierka widziałem takie obrazki, np. w Serocku w lokalu „Złoty lin”, gdzie Warszawa przyjeżdżała na dyskretne rozmowy, takie romansowe albo w interesach. Kiedyś wchodzę i widzę, że przy jednym stoliku siedzi sekretarz partyjny, znany mi handlarz walutą i jakiś aferzysta. Pogrążeni w intensywnej rozmowie, w wielkiej zażyłości, towarzyskiej symbiozie, takiej na „ty”, na wódzie. Mieli wspólne sprawy, jeden drugiemu pomagał. Sieć powiązań. Dziś ta sama formuła życia sprzężonego dygnitarzy, biznesmenów, doradców, konsultantów. To, co niby publiczne, dla ludzi, to wcale nie jest dla ludzi ani nie jest publiczne. To tylko fasada. Za SLD czy AWS działo się to samo. Arogancka postawa biznesmena Sobiesiaka, który zaatakował komisję, dziwiąc się, że ktoś ma czelność się go czepiać, indagować, przypomniała mi postać znamienną dla zboczonego, nienormalnego przejścia z PRL-u do wolnej Polski. Związaną z tym balastem przeciągniętym celowo drogą porozumień i kompromisów, który rozlał się jak zaraza. Chodzi o tragicznie zmarłego Ireneusza Sekułę, jednego ze zdolniejszych młodych aparatczyków PRL-u. Kiedyś widziałem go na ulicy. Obrazek, którego nie zapomnę. W dobrym płaszczu, długim jak sutanna, bo wtedy takie były modne, w ustach cygaro. Styl brazylijskiego plantatora kawy. Wysiadł z limuzyny i wszedł do sklepu z szyldem: „Tylko whisky”. A ja stanąłem sobie jako uliczny podpatrywacz. Po chwili wyszedł z dużą, plastikową torbą, w której brzęczało szkło. Pamiętałem go z telewizji, z plenum KC, ubranego w przaśny garniturek. Cechował go proletariacki sposób zachowania. A tu nagle Wall Street!
– Politycy i biznesmeni pływają razem w mętnej wodzie. Wydawałoby się, że ozdrowieńczym nurtem będą dziennikarze. Ale Janina Paradowska publicznie głosi, że nie wie na czym polega afera hazardowa. Dominika Wielowieyska pisze o „sprawie hazardowej”, jak ognia unikając słowa „afera”. To dziennikarze nadający ton debacie publicznej, elita.
– Niestety, moim zdaniem większość dziennikarzy jest w ten układ uwikłana. I taka formuła życia i ich gwiazdorstwa publicystycznego im odpowiada. Są na pasku zgniłego układu. Partie formułują piękne programy i popadają w to samo grzęzawisko, a dziennikarze w tym gnojowisku robią swoje interesy. Oni zawsze opowiadają się za układem, który od początku narodził się w mediach i głoszą np., że Jaruzelski to niejednoznaczna postać, tworzą poezję wallenrodyczną wokół niego. W przypadku polityka, który stał na czele państwa, liczy się to, co robił, a nie to, co być może myślał w nocy, leżąc w łóżku. Wielu dziennikarzy ma rodowód PRL-owski, to wtedy zdobywali ostrogi. I zawsze są przy silniejszych. W PRL-u byli prostytutkami i przez lata służyli jednej władzy. Teraz dostali wiatru w żagle, czują się demiurgami i kształtują rzeczywistość wedle nihilistycznych wskazań. Janina Paradowska jest klasycznym dziennikarzem PRL-owskim, której bliżej do Mietków Rakowskich i innych „liberałów” tamtych czasów niż do prawdziwej zmiany Polski.
– Jak mogą odbierać migawki z przesłuchań komisji hazardowej młodzi?
– Bardzo twórczo: idź do polityki – zrobisz duży szmal! Oto widzą sposób na życie – wejść w takie cwaniackie układy. Patrzą na pana Rosoła, który przecież tak wysoko zaszedł i myślą sobie: o cholera, to jest droga! Albo na biznesmenów, którzy gdzieś wyrośli w lewiźnie. To może być zachęta, szczególnie dla tych, którzy są na rozbiegu, zaczynają dorosłe życie, chcą mieć sukcesy. Partia wskazuje: jesteście młodzi, zdolni, przyjmujemy was, tylko musicie się wykazać. A pozostali? Ci, co mają zasady, bo w końcu jeszcze tacy są? Oni odczuwają rodzaj wstrętu do tego grzęzawiska, podszytego nieprawością, kłamstwem czy po prostu złodziejstwem. Im sumienie nie pozwala w to wchodzić, dlatego pogrążają się w pesymizmie, zamykają się w kokonie osobności, nie chcą brać w tym udziału. Czyli część zostaje na aucie, a ci „dynamiczni” – do koryta, do władzy, do kombinacji, do asystentury! Przez parę lat będę przydupasem, ale potem może ministrem?


Czarek dzieki za info o tym artykule:)

niedziela, 21 lutego 2010

Pensje premiera i ministrów


Orig. title: Pensje premiera i ministrów niższe niż podwładnych

Autor: Jolanta Góra-Ojczyk
Published: Dziennik Gazeta Prawna; 19 lutego 2010 r.

18 ministrów podejmujących strategiczne decyzje zarabia poniżej 15 tys. zł miesięcznie. Wiceministrowie zarabiają mniej niż dyrektorzy generalni urzędów, a nawet departamentów. Eksperci ostrzegają, że niskie pensje nie przyciągają najlepszych fachowców.
Dyrektor zarządzający czy członek zarządu firmy zatrudniającej ponad 100 osób zarabia około 50 tys. zł. Osoby rządzące naszym krajem mają zdecydowanie niższe pensje. Prezydent otrzymuje miesięcznie 20,1 tys. zł, a premier 16,7 tys. zł. Premier Irlandii zarabia ponad 250 tys. euro rocznie. Podobnie kanclerz Niemiec czy prezydent Francji.
7 tys. zł dla ministra
Grażyna Kopińska, dyrektor programu Przeciw Korupcji w Fundacji Batorego, uważa, że wynagrodzenia osób zajmujących najważniejsze stanowiska państwowe są żenująco niskie. Zauważa, że premier czy prezydent to najbardziej prestiżowe funkcje polityczne, choć piastowanie ich wiąże się z dodatkowymi benefitami – służbowymi samochodami czy mieszkaniem.
Zdecydowanie za mało zarabiają, jej zdaniem, ministrowie i wiceministrowie. Maksymalne wynagrodzenie zasadnicze ministra wynosi w tym roku 10 277,96 zł. Do tego dochodzi dodatek funkcyjny (2385,99 zł) i za wysługę lat. Za każdy rok pracy przysługuje 1 proc. płacy aż do uzyskania 20 proc. Ministrowie z ponad 20-letnim stażem pracy zarabiają więc nieco ponad 14 tys. zł.
Profesor Zbigniew Ćwiąkalski, były minister sprawiedliwości, mówi DGP, że na rękę otrzymywał tylko 8,3 zł.
– Z pensji potrącano mi 1,3 tys. zł opłaty za mieszkanie służbowe – wskazuje.
Jego zdaniem to nieadekwatne pieniądze do liczby podległych osób, rangi zadań, a przede wszystkim odpowiedzialności. Na spotkaniu ministrów sprawiedliwości krajów UE nie chwalił się, ile zarabia. Dodaje, że więcej otrzymuje zastępca prokuratora generalnego.
Podwładny zarabia więcej
Podsekretarze stanu, czyli wiceministrowie, zarabiają do 12 tys. zł brutto. Agnieszka Chłoń-Domińczak, była wiceminister pracy i polityki społecznej, podkreśla, że sektor gospodarczy specjalistom płaci więcej.
– Do pracy w administracji można przyciągnąć tylko osoby, dla których pełnienie misji publicznej jest ważniejsze od grubości portfela – mówi Agnieszka Chłoń-Domińczak.
Grażyna Kopińska zauważa, że wiceministrami często zostają osoby, które osiągnęły sukces, a przychodząc do rządu, drastycznie tracą finansowo. W efekcie szybko odchodzą.
Zdarza się też, że dyrektor departamentu w ministerstwie zarabia więcej niż wiceminister. Zgodnie z rozporządzeniem o wynagrodzeniach członków służby cywilnej wynagrodzenie zasadnicze na takim stanowisku może wynosić maksymalnie 15 tys. zł brutto, a minimalnie 4,2 tys. zł. Z danych KPRM wynika, że w ministerstwach wynosi ono 10 tys. zł. Do tego trzeba doliczyć m.in.: premie, trzynastą pensję, dodatek stażowy. Pracownicy służby cywilnej mogą też zasiadać odpłatnie w różnego rodzaju komisjach, zespołach czy radach nadzorczych.
– Sprawni, posiadający dużą wiedzę urzędnicy, nie chcą awansować na polityczne stanowiska – tam jest większa odpowiedzialność, mniejsza stabilizacja zatrudnienia i niższe wynagrodzenie. Wiceminister nie dostaje nagród, trzynastej pensji, nie może też dorabiać. A musi podejmować strategiczne decyzje – mówi Agnieszka Chłoń-Domińczak.
Od ministra może też zarabiać więcej dyrektor generalny urzędu, tj. jego podwładny. W większości resortów jego zasadnicze wynagrodzenie wynosi 11 243 zł. Jeśli jednak ma 20-letni staż pracy i jest urzędnikiem służby cywilnej, to pensja sięga 16 tys. zł.
Robert Reinfuss z HRM Consulting, firmy zajmującej się m.in. wartościowaniem stanowisk pracy, uważa, że struktura wynagrodzeń, zwłaszcza zasadniczych, jest podstawą systemu motywacyjnego w przedsiębiorstwie.
– Jeśli szef zarabia mniej niż podwładny, to wpływa to demotywująco i prowadzi do patologicznych zjawisk – wyjaśnia Robert Reinfuss.
Zwraca uwagę, że jeśli spogląda się na wartość pracy i tzw. wartość dodaną wnoszoną przez ministra i podległego mu dyrektora, to jednoznacznie widać, że więcej warta jest praca tego pierwszego.
Zamiast podwyżek premie
Rząd traktuje zamrożenie wynagrodzeń dla najważniejszych osób w państwie jako credo na czas kryzysu. Bardziej ze względów politycznych niż merytorycznych. Boi się reakcji wyborców. Zbigniew Dudziński z Hay Group, wyjaśnia też, że o wiele łatwiej jest nie podwyższać wynagrodzenia ministrów, bo jest wiele chętnych na piastowanie tych funkcji.
W ubiegłym roku premier przyznał jednak nagrody 10 sekretarzom i podsekretarzom stanu. W sumie z milionowego budżetu na premie wydał 11 proc. Najwyższą nagrodę, 13 tys. zł brutto, otrzymał Andrzej Kremer za negocjacje z USA porozumienia o statusie sił zbrojnych USA na terenie Polski. Pozostali, m.in. Patrycja Wolińska-Bartkiewicz, Jacek Cichocki i pięciu wiceministrów rozwoju regionalnego, otrzymali po 10 tys. zł.
Deficyt fachowców
Z badań przeprowadzonych przez Hay Group wynika, że im wyższe stanowisko w administracji, tym gorzej wynagradzane w porównaniu z sektorem prywatnym. Dyrektorzy zarabiają 20 proc. tego, co ich koledzy wykonujący podobne zadania w sektorze prywatnym. Problem dotyczy więc zarządzania administracją.
Robert Reinfuss uważa, że niskie wynagrodzenia w administracji to bardzo złe zjawisko. Powoduje, że dobrzy menedżerowie przechodzą do sektora prywatnego, w którym wynagrodzenia są znacznie wyższe. Jego zdaniem podwyżki są nieuniknione.
– To oznacza wzrost kosztów administracji, ale pozytywne skutki lepszego zarządzania pokryją ten koszt z nawiązką – podkreśla.

 
Rys.: za GazetąPrawna.pl

piątek, 22 stycznia 2010

Uciszyć prymasa Hlonda. Dla Piusa XII kardynał Hlond był po wybuchu wojny kimś w rodzaju persona non grata

Uciszyć prymasa Hlonda
13:19/Przegląd,
Eugeniusz Guz; 22 stycznia 2010

Uciszyć prymasa Hlonda

Dla Piusa XII kardynał Hlond był po wybuchu wojny kimś w rodzaju persona non grata

Pewne skłonności do usprawiedliwiania "niemieckiego papieża", a nawet dostrzegania u niego propolskiej życzliwości, rozbudzone szczególnie po ogłoszeniu wyboru materiałów watykańskich, w świetle dokumentacji hitlerowskiej nie znajdują uzasadnienia.

Wiele spraw związanych z rozwojem stosunków między Watykanem, Polską i III Rzeszą, w tym także losy prymasa Hlonda [1], doczekało się opracowań zarówno w publikacjach kościelnych, jak i świeckich.

Opracowania te jednak prawie w ogóle nie uwzględniają dokumentów znajdujących się w archiwum hitlerowskiego MSZ, obejmujących dokumentację resortu Ribbentropa dotyczącą stosunków ze Stolicą Apostolską i sytuacji Kościoła w Polsce w okresie II wojny światowej. Zawartość tego archiwum, aczkolwiek jednostronna, upoważnia, jak sądzę, do znacznej korekty obrazu utrwalonego w dotychczasowych publikacjach. Chodzi tu przede wszystkim o losy wojenne prymasa Hlonda, o stosunek Watykanu do prześladowań polskiego duchowieństwa i postawę Stolicy Apostolskiej wobec III Rzeszy za pontyfikatu Piusa XII. Pewne skłonności do usprawiedliwiania "niemieckiego papieża", a nawet dostrzegania u niego propolskiej życzliwości, rozbudzone szczególnie po ogłoszeniu wyboru materiałów watykańskich, w świetle dokumentacji hitlerowskiej nie znajdują uzasadnienia. Postawa Watykanu wobec wysiłków prymasa Hlonda, by chociaż nad Tybrem znaleźć zrozumienie i wsparcie po tragedii wrześniowej, to papierek lakmusowy podejścia Piusa XII do sprawy polskiej w ogóle. Utrzymuje się, jak sądzę, mylna opinia, że wyłącznie z woli i inicjatywy Hlonda czyniono w Watykanie - bezskuteczne zresztą - starania o jego

powrót do Polski.

Kolportuje taki pogląd w swych wspomnieniach nie tylko ks. Bolesław Filipiak, kapelan prymasa, bezpośredni towarzysz jego doli i niedoli, lecz także inni autorzy, którzy w publicystycznych czy naukowych opracowaniach podejmowali temat wojennych losów prymasa [2]. Stanisław Wilk pisze w "Więzi": "Starania kard. Hlonda o powrót do Polski, które przedsięwziął przy poparciu Stolicy Apostolskiej w październiku 1939 r. i w styczniu 1940, nie przyniosły pozytywnego rezultatu". Antoni Baraniak zapewnia, że Hlond niczego tak nie pragnął, jak wrócić najszybciej do kraju: "Najwyższy duszpasterz Polski uważał zarazem za swój obowiązek, by jak najszybciej powrócić do kraju i tam osobiście czuwać nad położeniem ludności, a w szczególności duchowieństwa, o którego prześladowaniu ze strony okupanta dochodziły coraz to nowe i coraz bardziej wstrząsające wiadomości". W czasie gdy kard. Hlond miał zabiegać o powrót do kraju, nie docierały jeszcze do Watykanu informacje o prześladowaniach księży. Motyw podany przez ks. Baraniaka w tym wypadku jest wątpliwy. Zapewnienia o woli powrotu do okupowanego kraju wyłącznie z własnej inicjatywy są przede wszystkim niespójne logicznie. Nie po to opuszcza się kraj, udziela nadzwyczajnych uprawnień pozostałym tam wikariuszom generalnym, by zaledwie trzy dni po przybyciu do Rzymu zabiegać usilnie o powrót. Poza tym czy możliwe jest, by myśląc o powrocie i wiedząc, jak trudna to sprawa, jednocześnie wystąpieniami w mediach narażać się Niemcom, oskarżając ich o prześladowania w Polsce? Kard. Hlond i tak miał u nich konto wystarczająco obciążone. Myślę, że chyba nie w ten sposób wyrabia się u wroga glejt na powrót do kraju.

Antoni Baraniak sam przecież pisze, że Hlond godził się prowadzić za granicą, zgodnie z życzeniem rządu, "delikatną i ważną misję na rzecz napadniętej Polski. Chodziło przede wszystkim o autorytatywne

zdemaskowanie hitlerowskiej propagandy

na forum światowym, która Polskę czyniła odpowiedzialną za rozpętanie wojny". Skoro ktoś na coś takiego się godzi, i to po długich naradach z nuncjuszem warszawskim, nie będzie natychmiast wracać z Rzymu. Musiały o tym zadecydować inne powody. Sam Wilk zresztą stwierdza, że powrót Hlonda do Poznania nie miał sensu, bo "Niemcy z pewnością nie dopuściliby go do objęcia rządów w archidiecezjach".

Bardziej logiczne, wsparte dokumentacją, jest rozumowanie, że to Pius XII, przyjąwszy Hlonda po jego przybyciu do Rzymu, rozmawiając z nim niemal na stojąco, chcąc się pozbyć kłopotliwego dla Watykanu gościa, nakazał ubiegać się o bilet powrotny do kraju i zaangażował w to wszystkie moce watykańskie. A że koncepcja nie spodobała się Berlinowi, to już inna sprawa.

Opierając się na zasobach archiwalnych z hitlerowskiego MSZ3, można postawić tezę o wypraszaniu Hlonda z Watykanu. Okazuje się bowiem, że zaraz po przybyciu prymasa do Rzymu 19 września 1939 r. usiłowano się go pozbyć czym prędzej, zabiegając w Berlinie o zgodę na powrót Hlonda do kraju.

Watykan nie tyle "popierał", ile był motorem jego powrotu. Prymas nie zdążył jeszcze rozpakować walizek na watykańskiej ziemi, a już głowiono się za Spiżową Bramą, jak się go pozbyć. Z datą 20 września 1939 r. ambasador Diego von Bergen, wówczas przedstawiciel Rzeszy przy Watykanie, następująco depeszował o przybyciu Hlonda: "Poza członkami polskiej ambasady, witał go również ambasador francuski, natomiast uderzała nieobecność przedstawicieli poselstwa brytyjskiego. Nawet od kół związanych z Watykanem słyszałem krytyczne uwagi, że Hlond w takiej chwili opuścił kraj. Wskazywano na analogię z postawą kardynała Mercier w czasie I wojny światowej" (chodziło o kardynała belgijskiego, zmarłego w 1926 r. - przyp. EG).

Bergen, który już w pierwszej depeszy z 20 września sygnalizował, że prymas zostanie przyjęty przez papieża, potwierdza ten fakt w depeszy z 21 września następująco: "Kardynał Hlond został wczoraj przyjęty przez papieża na audiencji prywatnej, przy czym przekazał on Piusowi obszerny memoriał. Kręgi stojące blisko Watykanu uderzyło, że

audiencja trwała stosunkowo krótko.

Papież poświęcił Hlondowi zaledwie niecałe pół godziny. Jak słyszę, kardynał Hlond, który zamierzał pozostać w Rzymie dłużej, opuści to miasto możliwie szybko z polecenia wyższych przełożonych". Relacja ta kontrastuje z zapewnieniami Antoniego Baraniaka: "Spotkanie było bardzo serdeczne, rzewne i długie". W tym wypadku bardziej ufałbym Bergenowi, który w ciągu blisko dwudziestoletniego stażu watykańskiego wypracował sobie doskonałe kontakty. Jego wersja pasuje ponadto do wymowy dokumentów i do tego, co w ogóle wiemy o "papieżu niemieckim". Natomiast relacja Stanisława Wilka jest już bardziej ostrożna, choć wystarczająco wymowna: "Nie wiadomo, jak przyjął Pius XII przybycie kardynała Hlonda do Rzymu. Kurialiści rzymscy, z pewnymi tylko wyjątkami, ustosunkowani byli do Hlonda negatywnie".

Intrygujący jest również poufny charakter pierwszej audiencji u papieża. Potwierdzałoby to opinię Bergena o dyskrecjonalnym charakterze pierwszej rozmowy papieża z Hlondem. Nie chciał on widocznie eksponować przed światem (ściślej - przed Berlinem) tego, co mogliby tam uznać za odruch solidarności czy współczucia dla ofiary agresji.

Również dalsza relacja Antoniego Baraniaka kłóci się z dokumentacją niemiecką: "Już 1 października, a więc niespełna dwa tygodnie po przyjeździe do Rzymu, prymas złożył wniosek w sekretariacie stanu w sprawie swego powrotu do Poznania. Gdy rząd niemiecki odniósł się negatywnie do prośby, kardynał Hlond ponownie prosił 15 stycznia 1940 r. Stolicę Apostolską o interwencję. Prymas złożył wniosek w tej sprawie - jak sam zapisał w swym dzienniku - zgodnie z taktyką uzgodnioną z papieżem na drugiej audiencji udzielonej mu 30 września". Skąd wobec tego Bergen wiedział już 10 dni wcześniej, że Hlond ma wracać do kraju?

O tym, jak bardzo prymas Hlond był dla Watykanu kimś w rodzaju persona non grata, świadczy również przebieg spotkania Piusa XII z kolonią polską w Rzymie 30 września 1939 r. Doszło ono zresztą do skutku w wyniku nalegań Polonii i osobistych próśb prymasa, nie zaś z inicjatywy papieża. Pierwotny scenariusz spotkania przewidywał, że najpierw powita papieża Hlond. Jednak ówczesny ambasador Francji w Watykanie, François Charles-Roux, który notabene już przed 1 września wielokrotnie interweniował bezskutecznie u papieża, by ten zabrał głos w obronie zagrożonej Polski, twierdzi, że zamiast kard. Hlonda przemówił jedynie papież. "Pius XII wolał być jedynym mówiącym na tym spotkaniu", stwierdza ambasador. Zapewne papież przewidywał, że jeśli przemówi prymas, to w odpowiedzi będzie musiał zareagować wyraźnie na

napaść Hitlera na Polskę.

Tymczasem przygotowane przez Watykan przemówienie papieskie było jak zwykle bardzo dyplomatyczne. Bergen zrelacjonował spotkanie Piusa XII z Polonią jeszcze tego samego dnia (oto jak sprawnie funkcjonowały kanały wewnętrzne Rzeszy w Watykanie) następująco: "Papież przyjął dzisiaj przedstawicieli tutejszej Polonii pod przewodnictwem kardynała Hlonda, aby zgodnie z ich życzeniem przekazać w religijnym kontekście słowa pocieszenia. Jego wystąpienie, świadomie unikające elementów politycznych, zawierało m.in. ostrzeżenie przed uczuciem zemsty i nienawiści. Wyrażało zarazem pragnienie, by sprawiedliwość i miłość bliźniego przyniosła wreszcie światu pokój, za czym dzisiaj przy szczęku broni ludzkość tęskni bardziej niż kiedykolwiek. Papież wyraził nadzieję, że na zajętych polskich terenach nie dojdą do głosu wrogowie Boga, a religia katolicka i instytucje katolickie, z którymi ludność związana jest od stuleci, pozostaną nietknięte". Rzeczywistość już wkrótce okazała się daleka od tych oczekiwań, lecz papież wolał tu nie interweniować, nawet kanałem dyplomatycznym.

Jak wiadomo, spotkanie 30 września bardzo rozczarowało nie tylko Polaków. W Watykanie przemyśliwano więc, jak by tu zatrzeć złe wrażenie. W "L’Osservatore Romano" ukazał się 14 października 1939 r. artykuł pt. "Stolica Apostolska a Polska", który został przez Berlin odebrany jako wyraźny gest w kierunku Polski. Jeszcze tego samego dnia Bergen wyjaśnił swoim władzom motywy tego artykułu: "Jak słyszę od dobrze poinformowanego męża zaufania, artykuł ten pojawił się w wyniku wyraźnych skarg, zgłaszanych prywatnie przez koła polskie i francusko-angielskie, że w przemówieniu do tutejszej kolonii polskiej papież nie znalazł chociaż słowa potępienia za »napaść«, której ofiarą padła Polska. Postawę zajętą przez papieża ilustruje w tym artykule rozumowanie, że jego ból z powodu cierpienia, jakiego doznała Polska, nie może przyjąć formy, która byłaby nie do pogodzenia z funkcją papieża, jako wspólnego ojca wszystkich wiernych". Wróćmy jednak do sprawy powrotu Hlonda do Polski. 10 października 1939 r. Bergen depeszował do Berlina: "Na wyraźne życzenie papieża kardynał Hlond ma obecnie udać się w podróż powrotną do swych diecezji. Kardynał Maglione, papieski sekretarz stanu, wystawił jemu i dwóm polskim księżom, Bolesławowi Filipiakowi i Antoniemu Baraniakowi,

wspólny paszport watykański,

który przedłożono nam z prośbą o niemiecką wizę. Byłbym wdzięczny za możliwie szybką instrukcję, czy prośbie tej można zadośćuczynić, względnie z jakim uzasadnieniem należy ją odrzucić. Patrząc z tutejszej perspektywy, wydaje się celowe umożliwienie kardynałowi powrotu, ponieważ jego zachowanie będzie można łatwiej kontrolować na okupowanych przez nas obszarach. Z kół dobrze poinformowanych słyszałem ponadto, że papież chciałby uniknąć wszelkiego podejrzenia, iż mógłby mieć cokolwiek wspólnego z działalnością propagandową Hlonda w Rzymie".

Prymas bowiem rozwinął wkrótce działalność informacyjną, przekazując światu prawdę o bestialstwach hitlerowców w okupowanym kraju. Wykorzystywał do tego również radio watykańskie. Spowodowało to jednak natychmiastową interwencję ambasady niemieckiej przy Watykanie i... niemal natychmiastową reakcję Watykanu. W teczce "Notatki ministra Ribbentropa" czytamy pod datą 27 lutego 1940 r.: "Dotyczy nieprzyjaznych audycji radia watykańskiego o Polsce. Od czasu skierowania przez ambasadora von Bergena démarches radio watykańskie zaprzestało nadawania wrogich Niemcom audycji na temat sytuacji na okupowanych terenach". Antoni Baraniak bardzo uprościł sprawę, pisząc, że aktywność Hlonda "wywoływała wzburzenie w kołach niemieckich i zakłopotanie sprzymierzonego z Berlinem faszystowskiego rządu włoskiego". Nie mniej bowiem, jeśli nie jeszcze bardziej, zakłopotany był także Watykan. Na depeszę Bergena z 10 października 1939 r. w sprawie wizy dla Hlonda ambasador już 13 października otrzymał odpowiedź od samego ministra spraw zagranicznych: "Do ostatniej chwili swego pobytu w Polsce kardynał Hlond angażował się politycznie i wojskowo w duchu antyniemieckim oraz nadużywał urzędu kościelnego, włączając się do polityki antyniemieckiej. W interesie pacyfikacji polskiego obszaru leży więc, by nie wracał on do Polski.

Proszę to uzmysłowić w odpowiedniej formie Watykanowi, a przy okazji oświadczyć kardynałowi-sekretarzowi stanu, że działalność Kościoła katolickiego na terenach byłego państwa polskiego nie będzie zakłócona, lecz przebiegać może normalnie, oczywiście przy założeniu, że

księża powstrzymują się

od wszelkiej działalności politycznej. Ribbentrop".

Przekazując tekst swego szefa do wiadomości innym resortom MSZ, dyrektor departamentu politycznego Ernst Woermann uzupełnił go bardzo wymownym dopiskiem: "Drugi akapit depeszy może być podawany do wiadomości innym ministerstwom tylko za uprzednią, każdorazową zgodą samego Ribbentropa". Oznacza to, że zapewnienie o nieprześladowaniu Kościoła było kłamstwem, przeznaczonym jedynie dla uszu watykańskich.

Watykan tak bardzo czuł się skrępowany antyniemiecką postawą polskiego prymasa, że mimo zdecydowanych i jednoznacznych "nie" przekazywanych przez ambasadora Bergena z uporem kontynuował zabiegi o powrót Hlonda do Polski. 17 października 1939 r. Bergen otrzymał kolejny i przesądzający sygnał od Ribbentropa: "Powrót nie wchodzi w ogóle w rachubę, także w późniejszym terminie". Mimo to pod datą 24 października 1939 r. znajduje się informacja, że nuncjusz papieski w Berlinie w rozmowie z Ernstem von Weizsäckerem, zastępcą Ribbentropa, znów nalegał, by wyrazić zgodę na powrót Hlonda do Polski.

16 grudnia 1939 r. Bergen ponownie depeszował, że nadal nalega się na wydanie wizy Hlondowi. "Na nasze zastrzeżenie, wsparte argumentem o nienawistnym wystąpieniu Hlonda 2 listopada w radiu watykańskim, kardynał-sekretarz stanu odparł, że wystąpienie to doszło do skutku bez jego wiedzy. Usłyszał o nim dopiero od nas i dowiedział się z pokazanego mu wycinka gazety »Le Croix«".

23 grudnia 1939 r. Bergen, skryty zwolennik wyjazdu Hlonda do Polski, wyjaśnił centrali, że audycje rozgłośni watykańskiej nie podlegają cenzurze ani w ogóle kontroli. Co się tyczy wystąpienia prymasa z 2 listopada, to "kardynał-sekretarz stanu czuł się tym incydentem wyraźnie poruszony i było mu głupio. Aczkolwiek zgodnie ze zwyczajem watykańskim unikał wyraźnie jednoznacznej dezaprobaty wobec swego kolegi kardynała, to jednak z pełnej złości gestykulacji, z jaką przyjął tę wiadomość, odniosłem wrażenie, że w żadnym wypadku wystąpienia Hlonda nie aprobował".

Mimo zastrzeżeń przeciwko powrotowi Hlonda zgłoszonych również podczas tej rozmowy przez ambasadora Rzeszy rzecznik Watykanu

wrócił do sprawy wizy

dla prymasa, przekonując, że leży to także w interesie Niemców, ponieważ - jak zaznaczył - "Hlond musiałby wówczas narzucić sobie maksymalną powściągliwość". Pełnomocnik papieski sugeruje więc pełnomocnikowi Rzeszy zgodę papieża, by Niemcy krępowali Hlonda w jego ruchach po powrocie do Polski.

Zgodnie z instrukcją Berlina Bergen przyjął to rozumowanie z powątpiewaniem. Swoją relację dla przełożonych w Berlinie zakończył komentarzem: "Nie ulega wątpliwości, że obecność Hlonda w Rzymie jest kurii nie na rękę". Tak oto kolejna informacja Bergena wyjaśnia jednoznacznie, że to Watykan wypychał Augusta Hlonda z Rzymu, ponieważ nie bardzo wypadało zmusić polskiego prymasa do całkowitego milczenia. Chętnie więc posłużono by się w tym celu Niemcami.

Zdanie zaczerpnięte z dziennika prymasa: "Poinformowawszy papieża o przebiegu wypadków, będę się tam starał o możliwość powrotu do kraju" to trochę za mało, by budować na tym całą konstrukcję o jego inicjatywie w staraniach wizowych. Antoni Baraniak komentował, że prymas rozumiał powrót "na mocy porozumienia międzynarodowego ze specjalnymi upoważnieniami Stolicy Apostolskiej, jako gwarancję, iż będzie mógł pełnić w swoich archidiecezjach urząd pasterski". Jeżeli prymas Hlond wymarzył sobie coś takiego rzeczywiście, świadczyłoby to tylko o niezrozumieniu ówczesnego charakteru stosunków między Watykanem a III Rzeszą.

1. Prymas Polski, kard. August Hlond (1881-1948), w połowie września 1939 r. opuścił kraj, udając się do Rzymu, a stamtąd w 1940 r. do Francji. Aresztowany w 1944 r. przez Niemców, wrócił do kraju w lipcu 1945 r.

2. Wymienić można chociażby benedyktyńskie pięciotomowe dzieło "Martyrologium polskiego duchowieństwa rzymsko-katolickiego pod okupacją hitlerowską 1939-1945", a także prace zawarte w "Materiałach i Studiach" pod redakcją ks. F. Stopniaka. Również: A. Baraniak, "Misja opatrznościowa prymasa Hlonda w okresie wojny światowej 1939-1945", Wilk, "Kardynał Hlond w latach II wojny światowej" oraz "Losy wojenne kardynała Hlonda".

3. Archiwum hitlerowskiego MSZ, AA. Politisches Archiv: Inland I-D "Polen Kirche", Inland II "Heiliges Stuhl-polen", Inland II "Geheim, Berichte zur Lage in Polen und über Polen 1940-1944".



środa, 7 października 2009

RZĄDOWE SPRAWY KADROWE albo na marginesie afery hazardowej.

Niniejszy Post i ten wcześniejszy traktują o najbliższych współpracownikach premiera Tuska. Czy do nich sięgnie po rekonstrukcji rządu wywołanej aferą hazardową? Przekonamy się już wkrótce. Ale póki co wszystko wskazuje na to, że nadal pełnić będą role "CIENI".

POLITYKA
Anna Dąbrowska
16 września 2009
Oczy i uszy

Co się dzieje od znaczącego politycznego zdarzenia do momentu, kiedy głos w tej sprawie zabiera premier? Słucha zaufanych doradców. Ich pozycja w gabinecie premiera jest różna. I zmienna.
Codziennie do gabinetu premiera schodzi się towarzystwo, nazywane w kancelarii przy Alejach Ujazdowskich okrągłostołowym: Sławomir Nowak, Tomasz Arabski, Igor Ostachowicz, Paweł Graś i Rafał Grupiński. Nie ma znaczenia, co mają napisane na kancelaryjnych wizytówkach. To oni są najściślejszym sztabem.
Zdjęcie za "Polityką... Na zdjęciu (montaż fot.) od lewej: Sławomir Nowak, Tomasz Arabski, Igor Ostachowicz, Paweł Graś, Rafał Grupiński.
Rozmawiają codziennie kilka godzin. Grupa kolegów, nazywanych dworem Tuska za czasów, kiedy Platforma pozostawała w opozycji, a oni godzinami debatowali w słynnym pokoju 109 przy ul. Wiejskiej, popijając dobre wino. Dziś ekipa doradców zgodnie naradza się przy okrągłym stoliku, ale wiadomo, że toczy się też między nimi rywalizacja o uznanie premiera.
Do konkurencji nie staje, bo nie musi, Grzegorz Schetyna. Tuskowi imponuje to, jak dobrze radzi sobie z biurokratycznym molochem MSWiA. To z nim najczęściej zamyka się w swoim gabinecie, co bywa przedmiotem zazdrości. Drugą osobą, której premier słucha z uwagą, jest Michał Boni. To superdoradca, który ze swoim zespołem kreśli długofalowe strategie, ma też pokazywać wrażliwe społecznie oblicze premiera. Ale Boni to niejako artysta, do jednostki sił natychmiastowego reagowania nie należy.
Szczególną pozycję obserwatora z zewnątrz ma zaufany od lat człowiek Platformy, specjalista od politycznego marketingu, Maciej Grabowski. Tusk lubi go i ceni jego recenzje, również na temat poczynań swych współpracowników.
Sytuacja w bliskim otoczeniu premiera przez dwa lata dynamicznie się zmieniała. Na początku numerem jeden był Tomasz Arabski, szef kancelarii, rocznik 1968, absolwent Politechniki Gdańskiej. To on ma fizycznie najbliżej do gabinetu premiera. – Rozkład naszych pokoi nie ma tu najmniejszego znaczenia – irytuje się Sławomir Nowak, 35-letni szef gabinetu politycznego premiera, politolog, który w wieku 20 lat założył własną agencję reklamową. Arabski z kolei robił karierę dziennikarską. Obaj grają z premierem w piłkę, ale teraz to Nowak ma wyższe notowania.
I Nowak, i Arabski dobrze zdają sobie sprawę, że są jedynie „ludźmi premiera”. Tusk uważa Nowaka za swoje polityczne dziecko, dymisja oznaczałaby koniec jego kariery, bo w Platformie, przez swój arogancki styl bycia, jest raczej mało lubiany. Arabski, który nie jest nawet posłem, też wypadłby z polityki. Arabskiemu, w przeciwieństwie do szefa gabinetu politycznego, zawsze było bliżej do gdańskich konserwatystów niż do liberałów. To on – zaangażowany działacz katolicki – namówił premiera, by przed wyborami prezydenckimi wziął ślub kościelny. Arabski nie był politykiem. Nowak już jako nastolatek zapisał się do młodzieżówki KLD. Potem trwał przy Tusku. – Kiedy powstawała Platforma, Nowak zrobił dla premiera coś bardzo ważnego. Wyprowadził z UW młodzieżówkę i dlatego wiele rzeczy jest mu dziś wybaczanych – mówi bliski współpracownik premiera.
Tusk zaufał medialnemu doświadczeniu Arabskiego, ale w otoczeniu premiera traktowano go nieufnie. Również Arabowi – jak nazywają go współpracownicy – trudno było się odnaleźć w biurokratycznej machinie, a do mediów zbyt często wyciekały informacje o tym, że w kancelarii panuje bałagan i giną ważne dokumenty. – Do dziś nie wiadomo, kto zgubił pismo od szefa NSZZ Solidarność Janusza Śniadka. Gdy ogłosił w telewizji, że wysłał premierowi list i od kilku tygodni czeka na odpowiedź, Tusk się wściekł, ale nie znalazł się winny – mówi współpracownik premiera.
Dziś Sławomir Nowak, pytany o podział obowiązków przy Alejach Ujazdowskich, odpowiada, nieco umniejszając pozycję szefa kancelarii: – Pan Arabski jest odpowiedzialny za sprawny obieg dokumentów, funkcjonowanie kancelarii, sprawy związane z finalnym podpisaniem przez premiera powoływania czy odwoływania różnych osób w administracji.
Ale tak naprawdę wszystkie sprawy formalne wziął na siebie zastępca Arabskiego – Adam Leszkiewicz. A jego szef jest bardziej doradcą medialnym. Ze zmiennym powodzeniem.
To Arabski autoryzował wywiad premiera w hiszpańskim dzienniku „El Mundo”, w którym Tusk wyjazd do Ameryki Południowej nazwał podróżą życia. Opozycja zaraz mu to wyciągnęła, do tego przez media przetoczyły się zdjęcia premiera w peruwiańskiej czapeczce, a Arabski do dziś pluje sobie w brodę, że zaakceptował tę niefortunność.
Kto na kryzys?
To nie była jedyna wpadka, bo ministrowie z kancelarii, wbrew opinii o supersocjotechnice tego rządu, dość słabo radzą sobie z sytuacjami kryzysowymi. Nikt nie dopilnował, aby premier w czasie ważnych głosowań w Sejmie czy dniu rozruchów podczas eksmisji kupców z warszawskich KDT odpuścił sobie bieganie za piłką po murawie.
Zabrakło też szybkiej reakcji, gdy premier Donald Tusk przyznał w wywiadzie, że w młodości palił marihuanę. Zanim doczekaliśmy się komentarza premiera, politycy PiS cały dzień krzyczeli, że Tusk nie powinien chwalić się zażywaniem narkotyków. Ta sprawa wypłynęła w niedzielę. Tusk weekendy spędza w Trójmieście. Jego przyboczni doradcy nie mają w zwyczaju ratować go w takich sytuacjach. Czekają, aż sam przemówi.
Ale premier ląduje w Warszawie dopiero około południa w poniedziałek. O godz. 14 zbierają się w jego gabinecie i radzą. Tusk wysłuchuje wszystkich opinii i decyduje sam. Gdy sprawa jest większego kalibru, narada trwa dłużej, ale w końcu Tusk wyprasza towarzystwo, bo we wtorek jest posiedzenie rządu.
Musi przejrzeć setki stron. Jego okrągłostołowi doradcy na ogół nie dbają, by zamiast czytać 200 stron o danej sprawie, dostał jej streszczenie w dwóch akapitach. – O takie rzeczy powinien dbać szef gabinetu politycznego, ale premier go z tego nie rozlicza. Cała piątka jest od wszystkiego i nie mają jasno sprecyzowanych zadań – mówi nasz informator z kancelarii.
Poza tym Tusk osobiście musi dopilnować, by na posiedzeniu rządu nie stawały sprawy, które nie powinny dotrzeć do tak wysokiego szczebla. Minister Cezary Grabarczyk chciał np., by Rada Ministrów rozstrzygnęła, czy straż pożarna ma płacić za przejazd autostradą, gdy wraca z akcji gaśniczej. – Premier się wściekł i kazał dogadać się Grabarczykowi i Schetynie poza salą gremialną – opowiada osoba z rządowego otoczenia.
Po potknięciach Arabskiego wszystkie wywiady premiera przechodzą przez ręce Igora Ostachowicza, szefa departamentu komunikacji, któremu podlega Centrum Informacyjne Rządu. Skończył stosunki międzynarodowe. Doradzał Grażynie Gęsickiej, minister rozwoju regionalnego w poprzednim rządzie. Teraz jest wysoko ocenianym współpracownikiem premiera. Ma największe szanse, by razem z Donaldem Tuskiem przeprowadzić się do Wielkiego Pałacu przy Krakowskim Przedmieściu. – Prezydent Tusk na pewno będzie zabiegał o to, by jego formalnymi doradcami byli Jan Krzysztof Bielecki (dziś prezes Pekao SA – red.) i Krzysztof Kilian (wiceprezes Polkomtela – red.), a oni raczej nie będą chcieli współpracować z ludźmi takimi jak Nowak – mówi nasz informator. Ostachowicza w mediach nie widać, dziennikarze go nie znają, ale on ich zna.
Ostatnia instancja
Ostachowicz, choć nie biega z Tuskiem po murawie, ma u niego bardzo dobre notowania. Zwłaszcza za pomoc w telewizyjnych debatach z Jarosławem Kaczyńskim w 2007 r. Wie, że premiera irytuje, gdy ludzie z jego najbliższego otoczenia nazbyt zajmują się promocją siebie. – Premier reaguje na to alergicznie, szczególnie gdy coś nie wypala. Mówi im, że zamiast chodzić do mediów, zajęliby się robotą – słyszymy od współpracownika premiera. Ostachowicz nie jest politykiem, nie musi być znany i na tym wygrywa między innymi z Nowakiem.
– Ja jestem szefem gabinetu politycznego i odpowiadam za departament spraw zagranicznych i spraw parlamentarnych. Dociera do mnie mnóstwo rzeczy, które nie powinny obciążać premiera – mówi Nowak o sobie i wylicza: – Prośby o interwencje, wnioski o patronaty, zaproszenia, inicjatywy polityczne, depesze z placówek, do tego projekty ustaw, które kierujemy do marszałka Sejmu i które muszę zatwierdzać. Ale przede wszystkim kilka godzin dziennie spędza przy okrągłym premierowskim stoliku. Bo z organizacją świetnie radzi sobie Łukasz Broniewski (formalnie doradca prezesa Rady Ministrów), rocznik 1980, osobisty asystent Tuska. To on ma niewdzięczne zadanie pukania do drzwi w czasie spotkania z informacją, że trzeba wychodzić.
Anna Olszewska, rocznik 1960, która była przy Tusku od zawsze, też jest formalnie jego doradcą. A tak naprawdę supersekretarką. Współpracownicy z kancelarii mówią, że to ona zajmuje się zaproszeniami, gośćmi, zbieraniem informacji o imprezach, patronatach. A czy premier ma iść, rozważa się, oczywiście, przy stoliku.
Jednak ostateczną instancją, do której zwróci się Tusk o zdanie, czy skorzystać z zaproszenia, jest Igor Ostachowicz. Chyba że chodzi o sprawy związane z polityką historyczną, wtedy decyduje Wojciech Duda w porozumieniu z Grzegorzem Fortuną. To formalni doradcy premiera w tych sprawach. Częściej niż w Warszawie spotykają się z Tuskiem w Trójmieście, daleko od kancelaryjnych przepychanek. – Jeśli ktoś może powiedzieć, że się przyjaźni z premierem, to Duda – mówi współpracownik Tuska.
Panowie o sobie
Coraz mniejsze wydają się wpływy Rafała Grupińskiego. (Z wykształcenia polonista i historyk kultury). Ostatnio ciągnie sekretarza stanu do dawnego świata; pisze wtedy opowiadania. W zeszłym roku opublikował jedno w tomiku opowiadań erotycznych. To Grupiński pracował nad pierwszą ustawą medialną, co zakończyło się porażką. Kilka miesięcy temu publicznie zapowiedział możliwość prywatyzacji jednego z kanałów TVP. Potem premier musiał się tłumaczyć, że to osobiste zdanie jego ministra.
Grupiński w pokoju, w najodleglejszym skrzydle od gabinetu premiera, zajmuje się społecznymi nastrojami. Analizuje sondaże, prognozuje, współpracuje z Ośrodkiem Studiów Wschodnich. Swoją mniejszą aktywność publiczną tłumaczy tak: – Nie chcę przed kamerami dyskutować o tym, czy Paweł Graś jest dozorcą domu należącego do jakiegoś Niemca. Premier, powołując Grasia, liczył na to, że w czasie kryzysu nowy rzecznik będzie przyjaznym posłańcem złych wiadomości. – Potrafi mówić, ale na razie głównie wyjaśnia, co się dzieje z jego umową za dom i dlaczego z pieniędzy podatników zapłacił za nocleg syna w sopockim Sheratonie – opowiada jeden z doradców. Dodaje, że premier przymyka na to oko i nie zdecyduje się na jego dymisję w sytuacji, kiedy PO wchodzi w okres twardej walki wyborczej.
Jeśli skuteczność porad, jakich udzielają najbliżsi współpracownicy Tuska, mierzyć sondażami, to sztab premiera się sprawdza. Ale to sam Tusk podejmuje decyzje. I rzeczywiście ani korona, ani sondaże premierowi nie spadną, mimo że zmienił zdanie, przegadane przy okrągłym stoliku, o dymisji Aleksandra Grada. A doradcy? – Rozmawiamy o różnych sprawach w swoim towarzystwie i jeśli to traktuje się jako doradzanie, to tak, jesteśmy doradcami – mówi Sławomir Nowak. Zbliża się najostrzejsza zapewne kampania polityczna po 1989 r., którą Tusk musi wygrać, aby pozostać w polityce. Musi też odpowiedzieć sobie na pytanie, czy okrągły stolik ją udźwignie.

Emocjonalny opiekun premiera - czyli: Szara eminencja dworu Tuska

Emocjonalny opiekun premiera
Dziennik, piątek 6 marca 2009 20:09
Szara eminencja dworu Tuska
Nawet większość polityków PO nie zna jego nazwiska. Tymczasem to właśnie Igor Ostachowicz jest dziś najbardziej wpływowym z grona współpracowników premiera. W kancelarii, gdzie jest ministrem mówią o nim: opiekun emocjonalny Tuska, szara eminencja - pisze w DZIENNIKU Anna Wojciechowska.
Igor Ostachowicz.
Aktualnie prawdopodobnie najbardziej wpływowy z grona współpracowników szefa rządu w jego kancelarii. Jednocześnie najbardziej anonimowy i tajemniczy z dwunastu członków jej kierownictwa.Formalny zakres kompetencji: komunikacja społeczna. Naczelna zasada działania: milczeć. Własna, świadoma kreacja: człowiek cienia. W oczach jednych obserwatorów: niewidoczny plecak, z którym nie rozstaje się premier, opiekun emocjonalny Donalda Tuska. W spojrzeniu innych wtajemniczonych: szara eminencja, która poprzez zaufanie i wpływ na szefa jest w stanie odwrócić bieg rzeki. Jaką rolę faktycznie pełni człowiek, o którego nazwisku nie słyszała opinia publiczna, ba, średnio kojarzy je większość parlamentarnego zaplecza rządu? Bliższe przyjrzenie się temu, co i jak robi w KPRM, nasuwa jedną odpowiedź: rolę szefa nieformalnego sztabu wyborczego już kandydata na prezydenta Donalda Tuska.
Milczenie jest złotem
Kilka tygodni temu, kiedy za murami KPRM jasne już było, że jest źle, że kryzys jednak dotarł do Polski, wśród współpracowników Tuska pojawiła się myśl, iż nadszedł czas, by premier wystąpił z orędziem do narodu. Stanowcze "nie" zgłosił natychmiast właśnie Ostachowicz. Powód? - W ten sposób premier stanie się twarzą kryzysu - oponował. Ten sprzeciw jest bardzo znamienny dla całej strategii ministra Ostachowicza w KPRM. Koncepcji, która zakładała, że premier zostanie prezydentem tylko wtedy, gdy pozostanie, sięgając do języka kolokwialnego - obły czy mówiąc bardziej oględnie przezroczysty.
Zasady są proste: Tuska trzeba trzymać z dala od wszystkich spraw, które mogą się kojarzyć źle, groźnie. Unikać tematów kontrowersyjnych. Lepiej milczeć tam, gdzie jakakolwiek odpowiedź może być ryzykowna. A wszystko po to, by Tusk nie wszedł w konflikt z jakąkolwiek grupą społeczną. Dotąd szło zresztą dobrze. Co prawda unikanie trudnych tematów i opowiadania się za określonymi wartościami coraz bardziej raziło i coraz głośniej było wytykane nawet przez sympatyków Tuska, w ostatecznym rozrachunku jednak sprawdzało się. Do czasu kryzysu. Tusk na orędzie w tej sprawie się nie zdecydował. Dwa tygodnie temu jednak pod presją opozycji, ale i własnego klubu, ostatecznie postanowił wygłosić dramatyczne, kryzysowe expose.
Wstępna, prosta strategia Ostachowicza na kryzys zaczęła szwankować zresztą już wcześniej. - Naczelnym przekazem miało być: wszystkiemu winny jest kryzys. W razie kłopotów to ministrowie mieli być złymi bojarzami, a naprzeciw miał stać Tusk w roli dobrego cara. Tak pomyślana była słynna ostatnia akcja z oszczędnościami. Tyle że bojarze się zbuntowali - śmieje się jeden z polityków PO.
Cztery dni po wystąpieniu Tuska w Sejmie padła też kolejna idea lansowana przede wszystkim przez Ostachowicza, a mianowicie, że premier jest tak medialny, że nie potrzebuje rzecznika rządu. Wakat zajął Paweł Graś. To właśnie te osiem miesięcy od odejścia z funkcji rzecznika Agnieszki Liszki, w czym, jak słychać w KPRM, udział swój miał też Ostachowicz, pozwoliło mu tak bardzo zaskarbić sobie względy u premiera, a co za tym idzie - zbudować bardzo mocną pozycję. Dziś bez Ostachowicza Tusk nie może się obyć. Nawet na wyjazdy zagraniczne, choć nikt w kancelarii nie potrafi odpowiedzieć, w jakiej roli i po co, szef rządu zabiera go ze sobą. Na pewno nie w celach informacyjnych, bo rozmów z dziennikarzami Ostachowicz unika jak ognia. - Wszyscy dziennikarze to dla niego z definicji wrogowie. Cierpi na syndrom oblężonej twierdzy. Uwielbia szukać winnych zaniedbań i źródeł przecieków - charakteryzuje jeden z podwładnych ministra. - Przemilczeć to jego najlepsza metoda w trudnych sytuacjach - wskazują na wstępie rozmowy niemal wszyscy. Swojej roli u boku premiera nie wytłumaczy więc sam w tym tekście. Prośbę o kontakt zignorował.
Chronić premiera
Ostachowicz trzyma dziś pełną kontrolę nad rządowym przekazem. Kontroluje go nie tylko poprzez nadzór nad Centrum Informacyjnym Rządu. Od niego osobiście zależy, kto i kiedy dostanie wywiad. Pilnuje skrupulatnie, jakie konkretnie słowa premiera ujrzą światło dzienne. Nie ma praktycznie żadnego planowanego publicznego wystąpienia premiera, którego ostatecznego kształtu najpierw nie akceptowałby Ostachowicz.
Nawet krytycy przyznają jednak, że jest w tym dobry: ma dużą zdolność znajdowania odpowiednich słów wychodzących naprzeciw oczekiwaniom ludzi. To on miał ponoć być pomysłodawcą odwołania się w expose premiera po chwiejnych i niespokojnych rządach PiS przede wszystkim do kategorii zaufania. Słowo padło wtedy ponad 40 razy.
Z Ostachowiczem muszą się liczyć też ministrowie konstytucyjni. - Najpierw panowało przekonanie, że nie należy mu się narażać na wszelki wypadek. Teraz wiadomo już, że na pewno nie należy - opowiada jeden z nich. Zdarza się nierzadko, że Ostachowicz wskazuje to, co i kiedy powinien powiedzieć dany minister. Naturalnie tylko w interesie premiera. Jak ostatnio, kiedy dyscyplinował MSZ, którego szef Radosław Sikorski zniknął z pola widzenia w godzinach, kiedy nadeszła wieść o zamordowanym Polaku przez terrorystów. W efekcie tragiczną informację przekazywał Tusk. Dopiero po ostrej interwencji Ostachowicza Sikorski wystąpił na konferencji, stawiając czoła trudnym pytaniom. W trosce o wizerunek premiera Ostachowicz może też zarządzić, by minister zamilkł.
Odgadywać nastroje króla
Ostatnie posiedzenie Rady Krajowej PO, 13 lutego, piątek kończący tydzień niefortunnych wypowiedzi nowego ministra sprawiedliwości Andrzeja Czumy. Nic dziwnego, że ta scenka nie mogła ujść uwadze obecnych. Ostachowicz przez kilkanaście minut rozmawia z Czumą przy wyjściu z sali obrad. Minister z poważną miną przytakuje. Po rozmowie zausznik premiera wskazuje ministrowi, by usiadł. Sam zostaje uśmiechnięty na końcu sali i bije z zapałem brawo szefowi, który ogłasza, że choć Czuma diamentem mediów nie jest, to w rządzie zostanie. W tym momencie przesądzone jest już jednak, że minister zniknie z mediów na pewien czas. Dostał zakaz wypowiadania dla dziennikarzy. Aby tego dopilnować, Ostachowicz posłał na kilka dni zaufanego szefa CIR do resortu.
Członkowie gabinetu Tuska i politycy PO pilotujący w porozumieniu z premierem istotne projekty, nie muszą się jednak zderzyć z Ostachowiczem w kryzysowej sytuacji, by zrozumieć znaczenie pozycji, jaką ma przy szefie. Uświadamiają sobie, kiedy nagle w trakcie omawiania konkretnych rozwiązań premier dzwoni właśnie do Ostachowicza. - Włącza go do merytorycznych rozmów, pyta o zdanie. Mam wrażenie, że jego rola nie kończy się na umiejętnym sprzedaniu pomysłów, pod jego wpływem Tusk może opowiedzieć się za lub przeciw konkretnemu projektowi - opowiada jeden z polityków PO.
- Konserwatysta regulowany potrzebami PR - charakteryzuje go jeden ze znajomych. - To prawdziwy marketingowiec. Ma niesamowitą zdolność wyczuwania potrzeb społecznych, tego, co ludzie w danym momencie chcą usłyszeć. I to widać u Donalda na każdym kroku - ocenia osoba z otoczenia rządu. Tę zdolność Ostachowicza ceni sobie najpewniej też sam premier, któremu inteligencji emocjonalnej nie odmawiają nawet przeciwnicy. Jak wskazują wtajemniczeni, główny klucz do zrozumienia tak spektakularnego przesunięcia się po orbicie wpływów dworu Tuska Ostachowicza leży jednak przede wszystkim w umiejętności wyczuwania potrzeb samego premiera. A konkretnie jednej jego, jakże ludzkiej słabości. - Tusk nie lubi kłopotów, nie lubi tych, którzy z problemami przychodzą do niego, nawet w dobrej wierze. Igor zaś potrafi dać mu złudzenie, że nie ma się czym przejmować. Dba o jego komfort psychiczny - tłumaczy jeden z naszych rozmówców.
- Być dworzaninem, znaczy nieustannie obserwować króla - tej zasadzie Ostachowicz wydaje się rzeczywiście hołdować. W kancelarii premiera można usłyszeć opowieści o gorszych dniach premiera. Jak tężeje mu twarz, gdy podczas odprawy kolejni współpracownicy przypominają mu napięty grafik zajęć i obowiązków, wskazują, że na dodatek pojawił się tu i tu problem. - Ostachowicz bacznie wpatruje się w Tuska i widząc napięte mięśnie twarzy, odzywa się na koniec, że w sumie nic ważnego się nie dzieje, że to i to nie jest problemem i równie dobrze premier może dziś odpocząć. I premier natychmiast się rozluźnia, uspokaja - opowiada osoba z otoczenia Tuska.
Złośliwi mówią: mistrz pozorów. - Głównie milczy i robi mądrą minę. Arogancją i nieprzeniknionym wyrazem twarzy nadrabia kompetencje - opisują bywalcy kancelarii. - Na zamkniętych naradach odzywa się zwykle ostatni. Głównie po to, by zamanifestować swoje "nie" dla rzuconych wcześniej pomysłów, bo wyczuwa, że dezaprobatę wyrazi za chwilę sam Tusk - relacjonuje jeden ze współpracowników Tuska. Inny dodaje, że na każdy pożar Ostachowicz ma jeden pomysł: potrzebujemy trochę picu. Za przykład takiego picu było zwołane przez niego naprędce spotkanie premiera z ekonomistami na początku lutego, tuż po kongresie PiS, próbującego przejąć inicjatywę na fali kryzysu. 1,5-godzinna rozmowa faktycznie nie miała znaczenia, ale odpowiednia oprawa skierowała na nią przez chwilę uwagę jako na ważne wydarzenie. Przekaz? - Kurs złotówki byłby lepszy, gdyby nasi poprzednicy nie zaspali i poczynili wcześniej starania o wejście do strefy euro - mógł ogłosić premier. Stosunek do poprzedników czy PiS samego Ostachowicza zastanawia. - On ich realnie nie cierpi, zieje nienawiścią - opisuje jego znajomy. Ta zawziętość w ekipie Tuska nie dziwiłaby, gdyby nie to, że w przypadku Ostachowicza przypomina raczej syndrom gorliwego neofity. Z obecnych współpracowników Tuska tylko on bowiem pracował też dla gabinetu znienawidzonych poprzedników. Zresztą nie dla Tuska miał pracować początkowo i w samej PO. Zaczynał z Rokitą.
Nie zawsze kochał Tuska
Jest początek 2003 r., gdy Ostachowicz trafia do Platformy. W Sejmie rozkręca się praca komisji badającej aferę Rywina. Widać już, że na czoło śledczych wysuwa się Jan Rokita. I że ta komisja może tego nieco zapomnianego i przegranego polityka wynieść wysoko. Wtedy właśnie do biura klubu PO zgłasza się młody, zapalony do pracy Ostachowicz, wówczas z doświadczeniem w marketingu w kilku firmach prywatnych. Chce pracować dla Rokity. Przekazuje swoje uwagi do występów publicznych posła i pomysły na polepszenie jego wizerunku. I zostaje zaangażowany.
Finisz prac komisji tej współpracy nie kończy. Ostachowicz angażuje się następnie w zespół, który pod przywództwem Rokity przygotowuje program i strategię rządzenia dla PO z myślą o wygranych wyborach w 2005 r. Potem ma swój udział w kampanii samego Rokity pod hasłem "premier z Krakowa". Ostatecznie jednak Platforma przegrywa, a na czele rządu staje premier z Gorzowa Wielkopolskiego. Do nowego gabinetu na stanowisko ministra rozwoju regionalnego wchodzi m.in. walcząca w kampanii w barwach PO Grażyna Gęsicka. Politycznej wolty po wyborach dokonuje też Ostachowicz. Przyjmuje pracę doradcy politycznego u Gęsickiej. Przyjaciele Ostachowicza twierdzą, że z rządowej posady odchodzi zniesmaczony narastającą degrengoladą w gabinecie tworzonym z Samoobroną i LPR. - Akurat! Gęsicka pomogła załatwić mu fuchę dyrektora marketingu w Polskich Sieciach Energetycznych - oburza się inny dawny znajomy, twierdząc, że Ostachowicza zawsze interesował bardziej biznes. Z tego biznesu jednak odchodzi w 2007 r., kiedy widać już, że PiS upada. I kiedy ściąga go do sztabu wyborczego PO Rafał Grupiński.
To za sprawą Grupińskiego w dużej mierze Ostachowicz zaczyna pełnić w miarę upływu kampanii w sztabie coraz mocniejszą rolę w sztabie. Wychodzi z niej jako bohater uważany za głównego autora sukcesu obecnego premiera w decydującej debacie Tusk - Kaczyński. Wtajemniczeni mówią, że to fałszywa legenda. Niemniej sprawdzony w kampanii Ostachowicz w dowód zasług dostaje propozycję wejścia do KPRM. Obejmuje kierownictwo specjalnie utworzonego departamentu komunikacji społecznej.
Zamysł nie był ani zły, ani nowy: odrębna jednostka miała bardziej strategicznie myśleć nad informowaniem i promowaniem działań rządu i dbać o spójność przekazu płynącego z niego. Sukcesy? Wymyślone przez Ostachowicza tzw. przekazy dnia, czyli rozsyłane do ministrów i parlamentarzystów instrukcje, co i jak mówić. Mające charakter, nawet w ocenie samych adresatów, dość banalnej propagandy. Gdy dopytuję o konkretny, sprawnie przeprowadzony projekt rządowy przez Ostachowicza w tamtym czasie, wszyscy są w stanie przypomnieć sobie tylko jeden: Orliki. Przy czym wszyscy też śmieją się, że wypromować go trudno nie było, bo sam w sobie był strzałem w dziesiątkę.
W tamtym czasie Ostachowicz jednak nie był też tak gorliwy w promocji wizerunku samego Tuska. Kiedy w Polsce rozległa się burza wokół wyjazdu premiera do Peru, miał odmówić współpracy w ratowaniu sytuacji ówczesnej rzeczniczce rządu, który została sama na posterunku. Dlaczego? - Nie mam narzędzi. To nie mnie podlega CIR - miał argumentować. Pracownicy służb prasowych i kancelarii wspominają, że Ostachowicz od przyjścia koncentrował się na przejęciu CIR w swoją sferę wpływów. Konsekwentnie podważał decyzje Liszki i krytykował działalność Centrum. - Wściekał się, że pozostało tam skupisko PiS-owców. Twierdził, że stamtąd płyną przecieki i wciąż szukał winnych. Negował wszystkie pomysły. Przy czym na zasadzie "nie, bo nie" - opowiada dawny pracownik CIR.
Wskazanie winnego - to też był pomysł na wyciszenie krytyki i drwin po powrocie Tuska z premiera. Ostachowicz zaproponował: zwolnić Liszkę i będzie po sprawie. Choć wszyscy zdawali sobie sprawę, że tym razem za wpadkę odpowiadał szef KPRM Tomasz Arabski. Liszkę miał wybronić sam wicepremier Grzegorz Schetyna. Ostachowicz konsekwentnie nie ułatwiał jej zadania. Pewnego dnia Liszka, próbując dodzwonić się do niego, dowiedziała się, że minister zlikwidował stałe łącze z jej sekretariatem.
Utrącony paluszek
Jest lipiec ubiegłego roku. Dwa tygodnie wcześniej Liszka sama odeszła z KPRM. Z wizytą do Polski przyjeżdża Julia Tymoszenko. Spotkanie premier Ukrainy z szefem polskiego rządu zorganizowano w pałacu w Łazienkach. Jako że mało w nim miejsca, CiR zdecydował, że fotoreporterzy czas na zdjęcia dostaną podczas spaceru obydwojga po parku. Wszystko ustalone. W ostatniej chwili interweniuje jednak Ostachowicz. Dziennikarze zostali wpuszczeni. Pod naporem tłumu paluszek traci stojący aniołek. Pech chce, że figurka pochodzi z XVIII w.
Z odejściem Liszki skrzydeł dostaje za to Ostachowicz. CIR połączony zostaje z departamentem komunikacji, a nadzór całości obejmuje minister. Mała czystka personalna. I w końcu ma pod sobą cały aparat kontroli rządowego przekazu. W kancelarii jednak jak na dworze życie wciąż toczy się w rytmie nieustannej walki o pozycję i miejsce przy pierwszym. A do gry wrócił właśnie stary, sprawdzony dworzanin Paweł Graś. Czy zachwieje pozycją będącego teraz najbliżej ucha premiera Ostachowicza - zastanawiają się teraz w kancelarii. Zdania są podzielone. Wszyscy są jednak zgodni: wkrótce musi dojść do starcia.
Anna Wojciechowska

sobota, 23 maja 2009

Der Spiegel - Die Komplizen Hitlers europäische Helfer beim Judenmord - wersja polska

Ciemny kontynent - niemieccy zbrodniarze i ich pomocnicy

Orig. title: Die Komplizen Hitlers europäische Helfer beim Judenmord
Author: Georg Bönisch, Jan Friedmann, Cordula Meyer, Michael Sontheimer, Klaus Wiegrefe
Published: Der Spiegel - 18-05-2009; polskie tłumaczenie "Gazeta Wyborcza/Świąteczna" 23-05-2009

Był już raz tutaj, w kraju sprawców. I tutaj przeżył załamanie się tego kraju. Wtedy liczył 25 lat, na imię miał Iwan, jeszcze nie John.
Iwan Demianiuk na krótko przed końcem wojny służył jako wartownik w KZ Flossenburg, odkomenderowany z obozu zagłady w Sobiborze w dzisiejszej Polsce, jednego z mrocznych miejsc historii. Był Ukraińcem, należał do oddziału "Trawniki", jak nazywano tych 5 tys. ludzi, którzy pomagali reżimowi hitlerowskiemu w zarządzonej przez państwo zbrodni tysiąclecia - wyniszczeniu wszystkich Żydów Europy, "ostatecznym rozwiązaniu".
Był przy tym, choć tylko całkiem na dole.
Przez siedem lat przebywał w nowych Niemczech, zanim w 1952 r. na pokładzie statku "General Haan" wyruszył z żoną i córką z Bremerhaven do USA, gdzie przybrał imię John. Pozostawił za sobą okres, gdy był jednym z rozproszonych po Europie ludzi - rzekomo oderwany od ojczyzny, potrzebujący pomocy. Angloamerykańscy zwycięzcy minionej wojny nazywali takich jak on Displaced Persons , DP.
Dipis Demianiuk żył w Landshut i Ratyzbonie, zatrudniony przez US Army. W Ulm, Ellwangen, Bad Reichenhall - a w końcu w Feldafing nad jeziorem Starnberg. A ponieważ Feldafing leży w obszarze działania sądu krajowego w Monachium, siedzi on od czasu ekstradycji z USA w ubiegłym tygodniu w więzieniu Stadelheim, w izbie chorych w celi o powierzchni 24 m2, bardzo obszernej jak na więzienie.
Było to trwające miesiącami prawnicze przeciąganie liny, Demianiukiem zajmowały się sądy w Niemczech i wszystkie instancje jego długoletniej ojczyzny - USA. Telewizje pokazywały go jako rzekomo chorego, cierpiącego człowieka, odwołując się do współczucia widzów.
Gdy we wtorek minionego tygodnia ogłoszono nakaz aresztowania, "skinął tylko głową", jak mówi jego obrońca z urzędu, Günther Maull. Demianiuk wie, o co chodzi. Ciąży na nim oskarżenie: pomoc przy zamordowaniu co najmniej 29 tys. Żydów w Sobiborze; to, co czynił w Flossenburgu, nie ma już większego znaczenia. I tak będzie stało w akcie oskarżenia, który zostanie wkrótce sporządzony i nad którym obradować będzie ława przysięgłych jeszcze pod koniec lata - o ile Demianiuk ze względu na stan zdrowia będzie mógł uczestniczyć w procesie; w końcu zbliża się już do dziewięćdziesiątki.
Wystąpią świadkowie, lecz żaden z nich nie będzie w stanie rozpoznać sprawcy. Dowody znajdują się już tylko w aktach sprawy, a są to ciężkie dowody. Dwa razy, w latach 1949 i 1979, zmarły tymczasem członek oddziału "Trawniki" Ignatij Danilczenko oświadczył, że Demianiuk był "doświadczonym i sprawnym strażnikiem", który pędził Żydów do komory gazowej - "to była codzienna praca".

***

Demianiuk zawsze zaprzeczał temu wszystkiemu: nie był nigdy we Flossenburgu, nigdy nie był w Sobiborze, nigdy nie pędził ludzi do gazu. W swojej taktyce zaprzeczania nie różni się ten były Amerykanin od wielu innych oskarżonych, którzy po 1945 r. stanęli przed sądami. Ale nie ulega już wątpliwości, że ostatni wielki sąd nad zbrodniami hitlerowskimi na ziemi niemieckiej stanie się niezwykłym wydarzeniem.
Wraz z oskarżonym ujrzy opinia światowa przed obliczem wymiaru sprawiedliwości sprawców spoza Niemiec, a więc tych ludzi, którym dotychczas poświęcano zdumiewająco mało uwagi: ukraińskich żandarmów i łotewskich policjantów pomocniczych, rumuńskich żołnierzy i węgierskich kolejarzy. A także polskich chłopów, holenderskich urzędników, francuskich burmistrzów, norweskich ministrów, włoskich żołnierzy - oni wszyscy uczestniczyli w zbrodni jako takiej, w Holocauście.
Tacy eksperci, jak Dieter Pohl z Instytutu Historii oceniają liczbę nie-Niemców, którzy "przygotowywali, realizowali i wspierali" akcje eksterminacyjne na ponad 200 tys. - mniej więcej tyle samo, co Niemców i Austriaków. A często nie ustępowali oni w okrucieństwie zbirom Hitlera.
Oto jeden tylko przykład: 27 czerwca 1941 r. pułkownik z grupy wojsk "Północ" przejeżdżał obok stacji paliwowej w litewskim Kownie, którą otaczał gęsty tłum. Usłyszał oklaski, okrzyki "brawo!". Matki podnosiły swoje dzieci, aby też mogły zobaczyć. Oficer podszedł bliżej. Później opisał to, co zobaczył:
"Na betonowym podjeździe stał jasnowłosy 25-letni mężczyzna średniego wzrostu, wsparty na sięgającym mu do piersi grubym kiju grubości ramienia. U jego stóp leżało 15-20 martwych lub umierających ludzi. Z gumowego węża ciekła woda i spłukiwała krew do kratki ściekowej".
Dalej oficer relacjonuje: "Parę kroków za nim stało około 20 mężczyzn, którzy - pod strażą kilku uzbrojonych cywilów - czekali w milczącej pokorze na swą okrutną egzekucję. Na skinienie podszedł w milczeniu następny i został zakatowany kijem, przy czym każdemu ciosowi towarzyszyły entuzjastyczne okrzyki gapiów".
Gdy wszyscy leżeli martwi na ziemi, jasnowłosy morderca stanął na stosie ciał i zagrał na harmonii. Widzowie zaśpiewali hymn litewski, jak gdyby mordercza orgia stała się wydarzeniem narodowym.
Jak mogło się coś takiego wydarzyć? To pytanie kieruje się od dawna nie tylko pod adresem Niemców, których centralna rola w tych okropnościach pozostaje niezaprzeczalna - ale też pod adresem sprawców ze wszystkich krajów.
Co skłoniło rumuńskiego dyktatora Iona Antonescu i jego generałów, żołnierzy, urzędników, chłopów do tego, aby zamordować 200 tys. (a może dwakroć więcej) Żydów - "z własnej inicjatywy", jak to sformułował historyk Armin Heinen. Czym można wyjaśnić, że bałtyckie szwadrony śmierci z niemieckiego rozkazu popełniały zbrodnie w Łotwie, Litwie, Białorusi i Ukrainie?
I dlaczego niemieckim grupom zadaniowym (Einsatzgruppen) tak łatwo udawało się między Warszawą a Mińskiem Białoruskim zachęcić nieżydowską ludność do pogromów?

***

Nie ulega wątpliwości, że bez Hitlera, szefa SS Himmlera i wielu, wielu innych Niemców nigdy nie doszłoby do Holocaustu. Pewne jest jednak także, że "Niemcy sami nie byliby w stanie dokonać wielomilionowej zbrodni na Żydach" - jak stwierdził hamburski historyk Michael Wildt.
Jest to wniosek, nigdy nie zakwestionowany przez wielu ocalonych. Gdy w Monachium w 1947 r. zebrał się związek ocalonych Żydów litewskich, ogłosili oni rezolucję pod jednoznacznym tytułem: "O winie szerokiego odłamu litewskiego społeczeństwa w wymordowaniu litewskich Żydów".
W "Trzeciej Rzeszy" ze sprawnie działającą administracją Żydzi byli od lat zewidencjonowani. Ale na obszarach zajętych przez Wehrmacht oprawcy Hitlera potrzebowali informacji. W Holandii np. pracownicy urzędów meldunkowych zadali sobie wiele trudu, by sporządzić dokładne "rejestry Żydów".
I jak mogłyby SS i policja w wielonarodowych miastach Europy wschodniej rozpoznać Żydów bez pomocy miejscowej ludności? Tylko nieliczni Niemcy potrafiliby "rozpoznać Żyda wśród tłumu miejscowych", jak wspomina Thomas Blatt, ocalony z Sobiboru, który pragnie wystąpić jako oskarżyciel pomocniczy w procesie przeciw Demianiukowi.
Blatt był wówczas młodzieńcem o jasnych włosach i usiłował w rodzinnej Izbicy uchodzić za dziecko chrześcijańskie. Nie nosił żółtej gwiazdy Dawida i zachowywał się z pewnością siebie nawet w spotkaniu z mundurowymi. Lecz został wielokrotnie zdradzony - Niemcy płacili denuncjatorom - i umknął tylko dzięki niezwykłemu szczęściu.
Donosicielstwo było w Polsce tak powszechne, że na płatnych donosicieli ukuto słowo "szmalcownik". Bardzo często sprawcy znali swoje ofiary. I podczas gdy Francuzi, Holendrzy i Belgowie mogli się łudzić, że deportowani z Paryża, Rotterdamu lub Brukseli Żydzi jakoś się na Wschodzie urządzą, między Wisłą i Bugiem było wiadomo, co czeka ludzi w Auschwitz lub Treblince.
Nie ulega wątpliwości, że bez trudu można też znaleźć przykłady zaprzeczające tym faktom. Wysoki oficer Grupy Zadaniowej C (odpowiedzialnej za zamordowanie ponad 100 tys. osób) uskarżał się, że Ukraińcom "obcy jest jednoznaczny antysemityzm z powodów rasowych lub ideologicznych". Stwierdził: "Dla prześladowania Żydów brak jest przywódców i energii duchowej".
Jak pokazuje niedawno sfilmowana autobiografia krytyka literackiego Marcelego Reicha-Ranickiego, przetrwał on okres okupacji na peryferiach Warszawy, gdyż polski zecer zaryzykował wszystko, ukrywając go wraz z żoną. Rodzice i brat Ranickiego nie mieli tyle szczęścia. Historyk Feliks Tych ocenia liczbę Polaków, którzy - bezinteresownie - ratowali Żydów, na 125 tys.

***

Ale czego dowodzą takie przykłady poza stwierdzeniem, że sprawcy stanowili znikomą mniejszość danych społeczeństw?
Niemcy byli zmuszeni do korzystania z pomocy tej właśnie mniejszości, ponieważ SS, policji i Wehrmachtowi brakowało ludzi, aby przeczesać rozległe obszary, na których hitlerowskie władze zamierzały wytępić wszystkich Żydów. Chodziło przecież o to, aby na ogrmnej przestrzeni - między Kanałem la Manche i Kaukazem - pochwycić i wywieźć do obozów zagłady wszystkie ofiary lub zamordować je na miejscu, zapobiegać ucieczkom, kopać doły na groby masowe i na koniec dokonać krwawych zbrodni.
Oczywiście tylko Hitler wraz z otoczeniem i Wehrmacht mogli wstrzymać Holocaust. Ale to nie umniejsza wagi argumentu, że gdyby nie było zagranicznych pomocników, mogłyby ocaleć setki tysięcy a może nawet miliony spośród około sześciu milionów zamordowanych Żydów.
Na wschodnioeuropejskich polach śmierci na każdego niemieckiego policjanta przypadało do dziesięciu miejscowych pomocników.
Podobnie wypadały proporcje w obozach zagłady. Co prawda nie w Auschwitz, obsługiwanym prawie wyłącznie przez Niemców, ale np. w Bełżcu (600 tys. ofiar), Treblince (900 tys.) lub właśnie w Sobiborze, gdzie działał Demianiuk. Garści członków SS pomagało około 120 oddziałów w rodzaju "Trawników".
Jak ocenia były więzień Blatt, bez nich Niemcy nigdy "nie uporaliby się" z zamordowaniem w Sobiborze 250 tys. ludzi. Ludzie z "Trawników" strzegli obozu, pędzili przybyłych Żydów z wagonów do ciężarówek, pałkami zaganiali do komór gazowych.

W obliczu trudnego do pojęcia rozmiaru zbrodni nasuwają się niepokojące pytania, które już przed laty postawił berliński historyk Götz Aly: czy w przypadku tzw. ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej nie chodzi może o "projekt europejski, którego nie da się wyjaśnić tylko specyficznymi przesłankami historii Niemiec"?
Nie ma jeszcze ostatecznego rozstrzygnięcia w sprawie europejskiego wymiaru Holocaustu i sześciu milionów pomordowanych Żydów. Dopiero późno - gdy zmarła już większość sprawców - Francuzi i Włosi zaczęli dogłębnie rozpracowywać tę część swojej historii; inni, jak Ukraińcy i Litwini, z trudem przystępują do tego zadania, albo - jak Rumuni, Węgrzy i Polacy - stoją jeszcze przed nim.

Nic dziwnego, że od 1945 r. ludność napadniętych przez Wehrmacht krajów uważała siebie i swoje spustoszone obszary za przedmiot agresji - co było oczywiste w obliczu hekatomby pomordowanych, pozostawionych przez "Trzecią Rzeszę". Tym boleśniej przychodzi się przyznać, że wielu współobywateli poszło niemieckim sprawcom na rękę.
W największym stopniu dotyczy to Łotyszy, u których według badań amerykańskiego historyka Raula Hilberga przypadała największa liczba sprawców w stosunku do liczby ludności. Na drugim końcu skali znaleźli się Duńczycy, którzy zostali uhonorowani w Yad Vashem kolektywnym wyróżnieniem. Gdy w 1943 r. miała zacząć się deportacja duńskich Żydów, znaczna część ludności pomagała im w ucieczce do Szwecji lub w ukryciu się prześladowanych przed niemieckimi siepaczami. Spośród 7,5 tys. duńskich Żydów przetrwało wojnę 98 proc., dla porównania - spośród holenderskich Żydów udało się to zaledwie 9 procentom.

Czy Holocaust nie stanowi dna nie tylko niemieckiej, "ale też europejskiej historii" - jak powiada Aly?

Istnieją fakty świadczące o nieniemieckich sprawcach i stoją one w sprzeczności z tym, co przez długi czas uchodziło za pewne stwierdzenie: że zagraniczni sprawcy wypełniali rozkazy pod przymusem. Oczywiście - miejscowi pomocnicy ryzykowali życiem, odmawiając spełnienia woli okupantów. Dotyczyło to jednostek policji i urzędników administracji na zachodzie Europy, jak również tworzonych na wschodzie Europy jednostek policji pomocniczej. Ale prawdą jest też fakt, ze w wielu miejscowościach ludzie dobrowolnie zgłaszali się do służby u Niemców albo wprost uczestniczyli w zbrodniach.
Stale twierdzono, że rządy sprzymierzonych z Hitlerem krajów nie miały innego wyboru, jak tylko wydać Żydów Niemcom. To też nie jest prawdą. Kraje bałkańskie wcześnie zrozumiały, jaką rangę przypisywał Hitler i jego dyplomaci "rozwiązaniu kwestii żydowskiej" - i starały się jak najdrożej sprzedać swoje współsprawstwo.
Uzasadnione wątpliwości mnożą się też w kwestii poglądu, że w przypadku sprawców chodziło głównie o sadystów. Gdyby tak było, dałoby się łatwo wykryć przypadki patologii. Tak jak w przypadku ponad 50 Litwinów, należących do mobilnej jednostki obersturmführera SS Joachima Hamanna.
Do pięciu razy na tydzień najeżdżali ci ludzie wsie, by mordować Żydów, łącznie 60 tys. ofiar. I za każdym razem wystarczyło parę skrzynek wódki, aby przełamać wahania morderców. Wieczorem jednostka wracała do Kowna - z reguły doszczętnie pijana - i chwaliła się w kantynie swoimi wyczynami.
Ale: żaden z tych Litwinów nie miał za sobą przeszłości kryminalnej; byli, jak sądzi historyk Knut Stang, "najzupełniej normalni".
Po wojnie prawie wszyscy mordercy wrócili do codziennych zajęć. Tak, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Także Demianiuk nigdy nie podpadł, ceniono go w Cleveland (Ohio) jako miłego kolegę i przyjaznego sąsiada.
Jak w przypadku niemieckich sprawców ("Spiegel" nr 11/2008) nie da się stwierdzić u tych współsprawców jednoznacznego typu osobowości - to szczególnie niepokojące stwierdzenie badaczy.
Wśród morderców spotyka się katolików i protestantów, pełnych radości życia mieszkańców południa Europy i chłodnych Bałtów, żarliwych prawicowych ekstremistów i oziębłych biurokratów, wyrafinowanych akademików i otępiałych proletariuszy.
Do nich zaliczał się też Viktor Arajs (1910-88), dyplomowany prawnik z chłopskiej rodziny łotewskiej, który na pewien czas przyłączył się do komunistów, a później z grupą tysiąca ludzi ciągnął przez kraje wschodniej Europy mordując na zlecenie hitlerowców. Albo Rumum Generaru, syn generała i komendant obozu w getcie Berad na dzisiejszej Ukrainie, który polecił przywiązać jedną ze swoich ofiar do motocykla i dał gazu.

***

A antysemityzm? W latach 30. przybywało jego zwolenników w całej Europie, ponieważ wstrząsy po I wojnie światowej i światowy kryzys gospodarczy odbierały ludziom spokój. Przede wszystkim w Europie Wschodniej narastała skłonność do czynienia z Żydów kozłów ofiarnych i do pozbywania się ich jako konkurentów na rynku pracy.
Na Węgrzech od schyłku lat 30. nie wolno było Żydom piastować stanowisk państwowych ani wykonywać licznych zawodów. Rumunia dobrowolnie przejęła niesławne ustawy norymberskie. W Polsce wiele uniwersytetów ograniczało de facto Żydom dostęp do studiów.
O rozmiarze niezależnej od Niemiec nienawiści do Żydów świadczy też to, że w Polsce po zakończeniu wojny w 1945 r. motłoch wymordował co najmniej 600, a być może nawet tysiące ocalonych z Holocaustu.
Tym niemniej wydaje się, że przynajmniej na wschodzie Europy najważniejszym czynnikiem stał się niepohamowany nacjonalizm. Wielu marzyło tam o państwach narodowych bez mniejszości. Wschodnioeuropejscy Żydzi byli tylko jedną z niepożądanych grup narodowych.
Podczas szalejącej II wojny światowej Chorwaci mordowali nie tylko Żydów, ale - i to w znacznie większej liczbie - Serbów. Polacy i Litwini napadali nawzajem na siebie. Rumuni likwidowali też Romów i Ukraińców.

Trudno jest ustalić szczegółowo, co motywowało poszczególnych ludzi do pozbawiania życia innych. Często zaślepienie nacjonalistyczne czy antysemityzm stanowiły tylko pozór. W Niemczech podczas wojny nikt nie musiał głodować, na wschodzie warunki życia były natomiast opłakane. "Dla Niemców 300 Żydów oznacza 300 wrogów ludzkości. Dla Litwinów jest to 300 par spodni, 300 par butów" - tak określił świadek tych czasów obecną tam powszechną żądzę przejmowania mienia ofiar.
Ale tak było i na wielką skalę: we Francji 96 proc. "zaryzowanych" przedsiębiorstw dostało się w ręce Francuzów. Rząd Węgier dzięki ściągniętym z Żydów haraczom mógł rozbudować system rentowy i powstrzymać inflację.

Czy takie stwierdzenia pozwalają wyjaśnić europejski wymiar Holocaustu? Czy w końcu dojdziemy do wniosku, że te okropności ostatecznie nie poddają się wyjaśnieniu?

Siepacze Hitlera od początku liczyli na pomoc miejscowej ludności. Reinhard Heydrich, szef centrali terrorystycznej Reichssicherheitshauptamt (Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy) dał wkraczającym na teren ZSRR w 1941 r. jednostkom polecenie, "aby w nowo zajmowanych obszarach nie stawiać przeszkód kręgom antykomunistycznym lub antysemickim w próbach samooczyszczania". Te "próby" należy "bez pozostawiania śladów inicjować, popierać, w razie potrzeby kierować we właściwą strone".
Zalecenie Heydricha odnosiło się do skrajnie prawicowych podziemnych ruchów na Ukrainie i w krajach bałtyckich, które miały zacząć działać wraz z pochodem Wehrmachtu. ZSRR okupował znaczne obszary Europy na mocy układu między Hitlerem i Stalinem z roku 1939.
Nie da się powiedzieć z całkowitą pewnością, jak ważne było w danym przypadku podżeganie przez Niemców. Przed i za frontem rozgrywały się latem 1941 r. straszliwe sceny, jak w polskim Jedwabnem.
Z nabitymi gwoździami pałkami i rurami około 40 Polaków-katolików zapędziło tam 10 lipca 1941 r. swoich żydowskich sąsiadów przed oczyma wszystkich zgromadzonych na rynek. Zmuszali ich do tańców, zamordowali niektórych na miejscu i zamknęli wszystkich pozostałych w stodole, która potem podpalili. Około 300 mężczyzn, kobiet i dzieci zginęło bez niczyjej pomocy.
Sprawa Jedwabnego ściągnęła na siebie w 2000 r. uwagę opinii światowej, gdy polski historyk Jan Tomasz Gross zbadał wydarzenia, a wielu Polaków oskarżyło go o kalanie własnego gniazda. Tymczasem inni polscy historycy potwierdzili w znacznym stopniu badania Grossa i zwrócili przy tym uwagę na cały region.
I tak wiadomo dziś dość dokładnie, co w 1941 r. uczyniło mieszkańców Jedwabnego i innych miejscowości mordercami. Czasami chodziło o pieniądze. Niektórzy sprawcy mieli widocznie długi u Żydów i chcieli się przestępczą drogą od nich uwolnić. Ale przede wszystkim chodziło w przypadku pogromów o wyimaginowaną zemstę.
Pogląd, że "ci" Żydzi tworzyli podstawę władzy radzieckiej, był szeroko rozpowszechniony, ponieważ komuniści pochodzenia żydowskiego byli okresowo nadreprezentowani w niektórych organach władzy. Sprawcy czynili "tych" Żydów odpowiedzialnymi za zbrodnie, które popełniły władze radzieckie w czasach okupacji wschodnich ziem polskich w latach 1939-41.
Stalinowska tajna policja NKWD w krajach bałtyckich, Polsce i na Ukrainie zastrzeliła lub wywiozła do Gułagu rzeczywistych lub tylko podejrzanych przeciwników władzy. Gdy wkroczyły wojska niemieckie, zastały między Bałtykiem i Karpatami poranione społeczeństwo - i nierzadko świeże groby masowe.
W galicyjskim Złoczowie ukryto ofiary NKWD w sadzie owocowym cytadeli - na kilka dni przed wkroczeniem jednostek niemieckich.
Maturzysta Szlomo Wołkowicz siedział właśnie z krewnym przy śniadaniu, gdy nadszedł eseman w towarzystwie Ukraińca: "Jesteście Żydami, nieprawdaż? To chodźcie z nami!".
Na górze w cytadeli musieli złoczowscy Żydzi wydobywać ofiary NKWD z wykopu i ładować na furmanki. Ukraińcy pochowali potem ciała ofiar na cmentarzu. Następnie zmusili Wołkowicza i pozostałych Żydów do zejścia do wykopu i zaczęli strzelać z broni maszynowej. Wołkowicz udał martwego i ocalał.
Tak wyglądała w wielu miejscowościach współpraca między Niemcami a Polakami, Ukraińcami i Bałtami.

To przede wszystkim członkowie rodzin ofiar NKWD i ocaleni więźniowie NKWD zachęcali do morderstw. Także litewscy i polscy kolaboranci - oczywiście, aby odwrócić uwagę od własnej przeszłości. A ponieważ Sowieci zlikwidowali lub wywieźli przede wszystkim przedwojenną inteligencję - burmistrzów, miejscowych polityków, oficerów - zabrakło moralnych autorytetów, które mogłyby powstrzymać motłoch.
Rozszerzanie się obszaru działań wojennych oznaczało jednocześnie radykalizację polityki zniszczenia, a to znowuż znaczyło: mordować za wszelką cenę!
Hitler zapewne nie zaplanował z góry Holocaustu, lecz wyszedł z założenia, że po błyskawicznym zwycięstwie nad ZSRR Żydów przesunie się na wschód. Na razie nie zajmowano się tym, co się miało tam dziać.

***

Na jesieni 1941 r. marsz na wschód uległ zahamowaniu i powstało pytanie, co ma się stać z ludźmi stłoczonymi w gettach, szczególnie w Polsce. Wielu gauleiterów, dowódców SS, kierowników administracji nalegało na "odżydzenie" zarządzanych terenów - a więc likwidację. Wkrótce rozpoczęła się budowa obozów zagłady, najpierw w Bełżcu, potem w Sobiborze i Treblince.
Pod kryptonimem "Akcja Reinhardt" krył się gigantyczny program zabijania, którego ofiarą padła większość polskich Żydów, ok. 1,75 miliona ludzi.
SS rekrutowało swoich pomocników szczególnie spośród Ukraińców i folksdojczów w obozach jenieckich, w których czerwonoarmiści jak Iwan Demianiuk mieli do wyboru: mordować dla Niemców lub samemu umrzeć z głodu. Potem dochodzili w coraz większym stopniu ochotnicy z zachodniej Ukrainy i Galicji.
Mężczyźni musieli podpisać deklarację, że nie należeli do organizacji komunistycznej i nie mieli żydowskich przodków. Potem w obozie w Trawnikach w dystrykcie lubelskim na terenie dawnej cukrowni szkolili się do zawodu morderców.
Teren obozu można i dziś zwiedzać. Fabryka trykotaży produkuje tam bieliznę. Stoi jeszcze wartownia i dom komendanta SS. W połowie 1943 r. stacjonowało w Trawnikach 3700 funkcjonariuszy, nosili najpierw czarno ufarbowane mundury Wojska Polskiego, potem ziemisto-brązowe, rzekomo z zasobów armii belgijskiej.
Szkolenie do Holocaustu trwało parę tygodni. Esesmani pokazywali nowicjuszom, jak się przeprowadza obławy i pilnuje więźniów - z udziałem żywych obiektów. Potem jednostki rozjeżdżały się po okolicznych miasteczkach i przemocą wypędzały Żydów z ich domów. W pobliskim lesie odbywały się egzekucje, co miało zapewnić lojalność rekrutów.
Początkowo zatrudniano "trawników" przy ochronie obiektów - mieli przede wszystkim chronić magazyny zaopatrzenia przed złodziejami i partyzantami. Potem niemieccy szefowie przydzielili ich do likwidacji gett we Lwowie i Lublinie, gdzie z bezwzględnym okrucieństwem uczestniczyli w spędzaniu żydowskich ofiar.
A w końcu - w obozach zagłady - działali pomocnicy zbrodni przez całą dobę, w ośmiogodzinnych zmianach. "Każdy wkraczał tam, gdzie był właśnie potrzebny" - mówił później oberscharführer SS. Wszystko "działało jak w zegarku".
Czy naprawdę wszystko? Badacze sądzą, że jedna trzecia "trawników" zdezerterowała mimo grożących kar. Niektórych kosztowało to życie.
A inni? Dlaczego nie próbowali uciec z maszyny śmierci? Dlaczego nie Demianiuk?
Czy, podobnie jak inni, uległ poczuciu "osiągnięcia całkowitego panowania nad innymi" (historyk Pohl). Czy to była nadzieja na zdobycie łupów? W Bełżcu i Sobiborze "trawnicy" prowadzili z mieszkańcami przyległych wiosek ożywiony handel zamienny albo chętnie odwiedzali miejscowe burdele. Płacili rzeczami, które zabierali więźniom.
Może chodziło o coś innego, jeszcze bardziej irytującego, głęboko tkwiącego w psychice wielu ludzi: wykonywanie poleceń autorytetów, nawet wtedy, gdy sumienie się temu sprzeciwia. A więc gotowość do posłuszeństwa, i to aż do ostateczności.
Aby wytłumaczyć takie zachowanie, amerykański psycholog Stanley Milgram przeprowadził wiele później, bo w roku 1961, wysoce interesujące doświadczenie: badanym osobom powierzono rolę "nauczycieli", którzy muszą przeprowadzić test na siedzącym w przyległym pokoju "uczniu". Chodziło o banalne zestawianie par wyrazów.
Gdyby "uczeń" dawał błędną odpowiedź, "nauczyciel" miał go karać coraz mocniejszymi impulsami elektrycznymi. Gdyby się opierał, "nauczyciel" miał go zmuszać do kontynuacji. I chociaż "nauczyciel" mógł słyszeć symulowany krzyk "ucznia", prawie dwie trzecie "nauczycieli" kontynuowało coraz dotkliwsze tortury aż do stanu, w którym można było mieć obawę o życie "ucznia".
Oburzający eksperyment, ale pod pewnym względem z pozornie uspokajającymi wynikami. Z założenia, że okrucieństwo da się wytłumaczyć przez mechanizm polecenia i posłuszeństwa, wynika odwrotny wniosek: bez rozkazu nie doszłoby do przestępstwa. W określonych układach wystarczy więc stworzyć wyłączony spod prawa obszar, aby stygmatyzować grupę osób. Nie-niemieccy sprawcy stali się w podobny sposób podatni na brutalną rzeczową racjonalność, którą sami hitlerowcy określali przebieg przestępstwa.
Dowodem na to stali się Rumuni z okolic Odessy nad Morzem Czarnym w czasie okupacji rumuńskiej. 350 tys. wygnanych z Rumunii Żydów przebywało tam mroźną zimą 1941/42 w gettach i obozach, ponieważ wskutek sytuacji na froncie zaniechano planu przemieszczenia ich dalej na wschód. Wkrótce zaczęły się epidemie. Należało coś uczynić.
Niemiecki doradca przedłożył propozycję, aby Żydów zwyczajnie wymordować. Rumuni przyjęli to, i "międzynarodowa brygada oprawców" (historyk Heinen) dokonała mordu na dziesiątkach tysięcy ofiar: rumuńscy żandarmi, ukraińscy policjanci, folksdojcze-milicjanci i miejscowi ochotnicy. Zamknęli starców i obłożnie chorych w stajniach, oblali benzyną i podpalili. Kto jeszcze mógł chodzić, tego pędzono do lasu, by go tam zastrzelić.

***

Dla narodowych socjalistów nie było już wtedy drogi odwrotu, nie chcieli też powrotu do tej cywilizacji, która miała dla nich już tylko pogardę i szyderstwo.
Wcielenie zła - tak widzieli tacy antysemici, jak Hitler lub Himmler, żydostwo, które należało unicestwić, i to jak najszybciej. "Za rok skończymy z żydowską wędrówką ludów; potem nikt już nie będzie wędrować" - obwieścił Himmler latem 1942 r.
"Wędrówka ludów" zaliczała się do tych kryptonimów, za którymi hitlerowcy usiłowali ukrywać swoje czyny.
Jednak nie cała Europa znajdowała się we władaniu Wehrmachtu. Poza "Trzecią Rzeszą" i okupowanymi obszarami potrzebowali Niemcy dla realizacji monstrualnych morderczych planów pomocy rządów z zagranicy - na zachodzie, południu i południowym wschodzie Europy.
Lecz dopóki wojska Hitlera zwyciężały, wydawało się, ze przyszłość należy do brunatnych hord. I tak długo dyplomaci Hitlera znajdowali wsparcie w pożądanym wymiarze, przede wszystkim u Słowaków i Chorwatów, którym dyktator podarował własne państewka.
Chorwaccy faszystowscy ustasze zorganizowali własne obozy koncentracyjne, w których Żydzi ginęli wskutek "tyfusu, głodu, zastrzelenia, tortur, utopienia, zakłucia lub ciosu młotkiem w głowę" (historyk Hilberg). Większość Żydów chorwackich zginęła z ręki Chorwatów.
Ministerstwo Spraw Zagranicznych Rzeszy zapytało uprzejmie władze w Zagrzebiu, co ma się stać z żyjącymi w Niemczech Żydami chorwackimi. Czy rząd pragnie sprowadzić ich do ojczyzny? Albo czy należy ich deportować? Rząd chorwacki okazał wdzięczność za ten "gest rządu niemieckiego" i wyraził zgodę na deportację.
Raul Hilberg, który poświęcił życie dokumentacji Holocaustu, widzi w tym działaniu perfidną strategię Niemców, którą wciągali rządy zagraniczne w kolaborację w masowym morderstwie. "Już wraz ze zgodą na śmierć jednej jedynej ofiary przekroczono próg" - argumentuje. Przekroczono masę krytyczną, "co zdecydowało o współudziale w przestępstwie". I mówi: "Morderca jednego jedynego człowieka jest zarazem mordercą tysięcy ludzi".
W końcu lipca 1942 r. nakazał chorwacki szef ds. bezpieczeństwa publicznego powszechną rejestrację Żydów. W niecałe dwa tygodnie później odjechał pierwszy pociąg specjalny Reichsbahn z Zagrzebia, wioząc 1200 Żydów do stacji końcowej Auschwitz.

***

W przypadku Włoch wydawało się, że antysemityzm nie zapuścił tam korzeni, lecz został odgórnie - ze względu na Niemców - narzucony. Dlatego nie było odosobnionym przypadkiem, że włoski komendant Mostaru (w dzisiejszej Bośni) odmówił wygnania Żydów z ich domostw, gdyż uznał, że takie akcje "są sprzeczne z honorem armii włoskiej". Nie ulega jednak wątpliwości, że marionetkowy rząd Mussoliniego w roku 1943 gorliwie uczestniczył w prześladowaniu Żydów włoskich. Ponad 9 tys. Żydów deportowano do obozów śmierci.
Narodowi socjaliści oczekiwali od wszystkich sprzymierzonych rządów przejęcia ich planów zagłady. Pierwszym krokiem miała być urzędowa definicja, kto jest Żydem, jak to "Trzecia Rzesza" ustaliła w rozporządzeniach wykonawczych do ustaw norymberskich. Po nich następował zakaz wykonywania zawodu, specjalne podatki, wywłaszczenia, pozbawienie środków do życia. A na koniec: uwięzienie, obóz koncentracyjny, pozbawienie życia.

Tak lub podobnie odbywało się to także na zachodzie Europy, w krajach okupowanych.

Wojska Hitlera na wiosnę 1940 r. przewaliły się w ciągu niewielu tygodni przez ziemie zachodnich sąsiadów Niemiec - przez Holandię, Belgię, Luksemburg i Francję. Część Francji pozostała na razie poza okupacją, tu przez lata rządził przychylny hitlerowcom rząd Vichy pod kierownictwem marszałka Pétaina. Zresztą Belgia była pierwszym okupowanym krajem zachodu Europy, który odesłał żydowskich uchodźców z Polski "pod pretekstem repatriacji", jak pisze historyczka Juliane Wetzel.
Tym niemniej cywilna administracja belgijska w miarę możliwości sprzeciwiała się okupantom. Flamandzcy ochotnicy SS zgrupowani w obozie przejściowym Mechelen okazali się natomiast szybko chętnymi pomocnikami w przeprowadzeniu Holocaustu. Byli chyba jeszcze bardziej nikczemni od niemieckich esesmanów - przypomina sobie berlińczyk Hans Cohn, który w 1939 r. osiadł w Belgii. "Bo oni się zaprzedali, a jeśli ktoś się zaprzedaje, staje się jeszcze gorszy od tych, którzy mu płacą".
Zamordowano około 29 tys. Żydów belgijskich, wśród nich co najmniej 1000 posiadających obywatelstwo belgijskie, niektórych zadenuncjowano za gotówkę. "Niemcy wszędzie mają szpicli", relacjonował Cohn, "płatnych szpicli".

***

I ta zasada donosicielstwa stała się regułą, także w Holandii i we Francji. Dokładnie tak, jak usłużne posłuszeństwo miejscowych władz, uczestniczących, a nie przeszkadzających w realizacji masowych morderstw. Ponadto obowiązywała wymówka, że nie domyślano się losu tych ludzi, że nie miano o tym pojęcia.
Tak mówili sprawcy zza biurka, chętni pomocnicy i oportuniści; i rzeczywiście właśnie we Francji często zaprzeczano istnieniu tej kategorii sprawców - bo tu utrzymywał się mit, jakoby cały naród zjednoczył się po bohatersku w "résistance", jak to sformułował generał de Gaulle, późniejszy prezydent Republiki.
Francja była zasadniczo podzielona: około trzech piątych kraju okupowały wojska hitlerowskie, południowa część pozostała do listopada 1942 r. poza okupacją - podlegała prawicowemu rządowi z siedzibą w Vichy. Pierwsza olbrzymia obława miała miejsce w połowie lipca w okupowanym Paryżu. Prawie 13 tys. Żydów nie mających francuskiego dowodu osobistego zabrano z mieszkań i spędzono razem - siłami miejscowej policji.
Co najmniej dwie trzecie wysłanych na śmierć Żydów były cudzoziemcami. Pozostałą jedną trzecią stanowili naturalizowani Francuzi, zasiedziali od lat obywatele, i urodzone na terytorium Francji dzieci np. Żydów-bezpaństwowców. Także te dzieci miały zostać "wspólnie odtransportowane do Rzeszy", "na wyraźne życzenie policji", jak zanotował w lipcu 1942 r. pewien obersturmführer SS. Malcy nie mieli stać się dla nikogo ciężarem. Celem prawie wszystkich pociągów był obóz w Auschwitz.
Specjalnie zorganizowana "Section anti-juive" mogła w okupowanej części Francji posługiwać się w realizacji zadań wszystkimi jednostkami policji; wielu urzędników, jak stwierdził politolog Alfred Grosser, było w stosunku do obywateli "przyjaznymi i rozsądnymi ludźmi". "Gdy wzywali kogoś na rozmowę, nie mogło to być niczym tragicznym. Oczywiście nikt nie pomyślał, że ci ludzie mogliby kogoś wydać w ręce Niemców".
Wydanie - oznaczało pewną śmierć. I oto zadbali też we Francji pod rządami Vichy francuscy cywile, żądni premii, wyznaczonej tam przez okupantów, aby wyśledzić "ukrytych lub zamaskowanych Żydów". Pieniądze "miały nie odgrywać żadnej roli", jak widniało w notatce szefa policji bezpieczeństwa, "propozycja: za Żyda 100 franków".
Wasale z Vichy początkowo też współpracowali sprawnie, u nich określono już od października 1940 status Żyda, dobrowolnie, bez nacisku Niemców. Lecz odmawiali stale wydawania francuskich Żydów w ręce hitlerowców, i tym przekreślili ostatecznie zaplanowany przez Niemców wielki program deportacji. Odtransportowano prawie 76 tys. ludzi, i tylko nieco ponad 3 proc. spośród nich przetrwało Holocaust. Nie wiadomo, ile ofiar wydano zdradziecko hitlerowcom.

***

W przypadku Holandii ustalono liczbę, która pozwala domyślać się rozmiarów donosicielstwa. Istniał tam urząd, który na polecenie władz hitlerowskich sporządzał listy mienia ukrywających się lub już deportowanych Żydów - jego współpracownicy polowali na ukrywających się ludzi.
Za każdego namierzonego Żyda "Urząd ewidencji mienia domowego", podlegający "Sztabowi operacyjnemu reichsleitera Rosenberga, głównej grupie roboczej Holandia", wypłacał 7,5 guldena (w przeliczeniu ok. 40 euro).
Publicysta Ad van Liempt po zbadaniu akt obliczył, że tylko od marca do czerwca 1943 r. w ten sposób wykryto ponad 6800 Żydów; w polowaniu uczestniczyły "jedno- lub wielokrotnie" co najmniej 54 osoby. "Dla większości z nich stanowiło to miesiącami główne zajęcie".
Ówczesny szef tej grupy, 33-letni Wim Henneicke, z zawodu ślusarz samochodowy, taksówkarz bez licencji, orientował się oczywiście znakomicie w amsterdamskim półświatku. Zbudował obszerną sieć informatorów, dostarczających mu pisemnie lub telefonicznie namiary na ukrywających się Żydów.
Około 100 tys. Żydów z Holandii zginęło w obozach koncentracyjnych - w stosunku do ogólnej liczby ludności żydowskiej znacznie więcej niż w Belgii lub Francji.
Ludzie pokroju Henneickego byli drobnymi profitentami przemiany ustrojowej; wielcy zarabiali miliony na wywłaszczeniach Żydów i na "aryzacji" - historyk ze Stuttgartu Gerhard Hirschfeld wymienia "banki holenderskie, handlowcy, muzea, nawet giełda amsterdamska".
Co prawda w przeciwieństwie do Francji po wojnie - jak pisze zespół autorski Dick de Mildt/Joggli Meihuizen - prawne rozliczenie z "kolaborantami politycznymi, wojskowymi i ekonomicznymi" odbywało się szybko i konsekwentnie. Latem 1945 r. ok. 100 tys. spośród nich znalazło się w 130 obozach dla internowanych, do 1951 r. 16 tys. stanęło przed obliczem sądu - i większość została skazana.

***

Demianiuk to inny rodzaj sprawcy, nie zalicza się ani do kolaborantów, ani do szmalcowników, ani do policjantów, którzy z dala od maszynerii śmierci uczestniczyli w wyniszczeniu żydostwa. Działał wprost na miejscu zbrodni - tak widzą to prokuratorzy, tak widnieje w szczegółowym nakazie aresztowania.
W najbliższym czasie lekarze wydadzą opinię, czy - i przez ile godzin dziennie - można będzie prowadzić rozprawę przeciw zapewne ostatniemu żyjącemu jeszcze oprawcy z Sobiboru.
Także rząd federalny jest zdania, że byłoby dobrze, gdyby Demianiuk musiał stanąć teraz przed sędziami. "Jesteśmy to winni ofiarom Holocaustu" - oświadczył wicekanclerz Frank-Walter Steinmeier.
Ci, którzy cierpieli w obozach pod przemocą "trawników", takich jak Demianiuk, mówiąc o nim nie odczuwają pragnienia zemsty. Wystarczy im, jak powiada psychoanalityk amerykański Jack Terry, "aby Demianiuk choć przez dzień musiał siedzieć w celi". Terry jako młody chłopak siedział w KZ Flossenburg, gdy Demianiuk pełnił tam obowiązki strażnika.
A ocalonemu z Sobiboru Thomasowi Blattowi jest "obojętne, czy on trafi do więzienia, czy nie, ważny jest sam proces. Pragnę prawdy".
Demianiuk mógłby udzielić informacji o Sobiborze - i tym samym o straszliwym świecie pomocników Holocaustu.